czwartek, 26 marca 2015

Larwa.

Może to się stało w ciągu jednego tylko dnia, może wystarczył miesiąc, może to był proces roczny, ale faktem jest, że się stało. Tak ot. Gdzieś, nawet nie wiem już gdzie, z najebanej, nastoletniej jeszcze, w kabaretkach i sukience stanowczo za krótkiej na stoły na które wchodziłam, doszłam do momentu, w którym spódnicę obciągam w doł za każdym razem, gdy wstaję, bo zdaje mi się, że może być za krótko i nie wypada. I z tego całego szaleństwa w kupowaniu kolejki za kolejką, flaszki za flaszką i paczki fajek jedna za drugą, mam teraz takie momenty, że się budzę w nocy i myślę sobie: Kurwa, muszę jeszcze w tym roku pomyślec o kupnie jakichś akcji, muszę zabezpieczać przyszłość, przecież jak będę już chciała być w ciąży, to muszę się przygotować na dziewięć miesićcy leżenia, przecież kiedyś trzeba ten dom zbudować, albo chociaż ładne mieszkanie kupić. Nie można całe życie liczyć na to, że się zdrapie te kilkadziesiąt tysięcy w zdrapce, choć wciąż kupuję i wciąż drapię, licząc naiwnie, że może się jednak uda kiedyś.
 
Kurwa. Akcje, ciąża, dom, pies i samochód.
 
Jedyne, co nie minęło, to patologiczna potrzeba budowania nie zawsze poprawnych zdań złożonych. Bo krótkie sentencje są dla ludzi bardzo mądrych, albo bardzo głupich, a ja do żadnej z tych grup się nie zaliczam, ja w tej jednej, jedynej kategorii balansuję uparcie gdzieś po środku i w żadna stronę zbliżać się nie zamierzam.
 
Jesteśmy z Lubą na tym przedostatnim, a może przed-przedostatnim etapie swojego. Bo najpierw było kątem u rodziców, potem pokój u obcych ludzi, pokój u rodziny i  końcu dotarłyśmy do tego pierwszego swojego, czyli samodzielnie wynajmowanego. Kawalerka o wysokim standardzie bez wyraźnie odseparowanej kuchni to takie absolutne spełnienie marzeń na chwilę obecną. Bo wreszcie same, bo pachnie, gdy się przejdzie przez drzwi, bo nikt nie krzyczy, ani nie ma kołatania serca, gdy klucz w drzwiach na dole przekręca się. Nie ma brudu, poprzewracanych butelek po Jacku Danielsie, wiecznego syfu po skręcanych blantach, nie ma odgłosow zezwierzęcania się każdej nocy, rozwalonych nosów, złamanych obietnic, zdrad i niekończącej się dramy.
 
Jest za to metraż może nie imponujący, ale za to z duszą. Czysty, bardzo przejrzysty, z łazienką cudną tak, że wychodzić się z niej nie spieszy.
 
Od piątku nie palimy.
 
Poprzednie dwie, a może nawet trzy próby rzucania tego świństwa spełzły na manowcach dość sromotnie. Tym razem trzymam się bez wspomagaczy, nie oklejam sie jakimiś jebanymi plasterkami, nie żuje gum, bo mi szczęka przeskakuje przecież. Słodyczy nie wpierdalam, a przynajmniej się staram, bo po słodkim chce mi się palić. Śpię jak suseł, spać bym mogła cały czas, jak boga nie kocham. Jako że wstaję codziennie o piątej trzydzieści, to spać chadzam i tak stosunkowo wcześnie, ale ostatnimi czasy o godzinie dziewiętnastej lulam już smacznie, a jeśli byś zapytał, to ja bym mogła tak ciągle, cały urlop zamierzam przeznaczyć na spanie, chodzenie na siłownię i czytanie, ot. Żadne palmy, żadna Polska i trucie się od środka, po prostu relaks w formie czystej. Zmęczona jestem tak, jakbym codziennie musiała przetaczać głaz pod góre, niczym jakiś Syzyf, czy inny idiota. Zmęczenie fizyczne z małocorobienia to takie kurewsko nieprzyjemne uczucie, trochę paradoksalne, ale to jest prawda, że dzień od siódmej trzydzieści do szesnastej w pracy jest nudny jak flaki z olejem i kompletnie nie wynagradząjacy, więc prace zmieniam, spierdalam stad, bo wszystko, co miałam tu to zrobienia, dawno już zrobiłam.
 
 
Odczułam ostatnio małą potrzebę pisania, sądzę, że owa potrzeba może przybrać na wadze i rozkokosić się wewnątrz mnie. Koniec końców mowiłam kiedyś, że piszę zawsze, gdy jestem nieszczęśliwa, co muszę zweryfikować chyba, bo jestem prawie pewna, ze nieszczęśliwa nie jestem, wprawdzie ryczę czasem po nocach i chcę poprawić kilka rzeczy, no ale tak życiowo, ŻYCIOWO jestem szczęśliwa, że mam super kobietę, którą czasem w nocy, zupełnie nieświadomie, pacnę z liścia w twarz albo wbiję łokieć w żebra. I teraz sobie sami pomyślcie, jak ja mam być nieszczęśliwa, skoro ona się nadal uśmiecha i mnie kocha i nawet te żebra bolące nie są w stanie jej wyprowadzić z równowagi. No sami powiedzcie, czy ja mam jakiekolwiek w ogóle prawo być nieszczęśliwa. Praca mnie trochę wypala nerwowo, czasem tak, że o piątej trzydzieści walczę ze sobą przez kilkadziesiąt sekund, czy się nie rozbeczeć, nie pomachać białą flagą i nie powiedzieć: pierdolę, nigdzie nie idę. I tu nawet nie chodzi o to, że ktoś mi krzywdę robi, chodzi o samą w sobie skurwiałość pracy jako pracownik koncesji. Zero szacunku ze strony firmy nadrzędnej, a nawet ze strony własnej firmy. Żadnego asystenta, tylko ty sama w tym dzikim burdelu bez reklamy i z cenami z kosmosu. A potem sobie raz na miesiąc przychodzi kontrola z szanownego head office'u, ktoóy trzydzieści, w porywach do trzydziestu jeden dni spędza na ustawicznym olewaniu twoich sugestii, próśb, pytań, osoby w gruncie rzeczy, aż koniec końcow wszystko to twoja wina, od małych zarobków zaczynając, na kurwa oświetleniu sklepu kończąc.
 
Ale nie, bo jeszcze mnie gorycz przesiaknie na wskroś i co to będzie. Nie ma co pierdolić, przecież praca się zmienia już.
 
Tak sobie zalozyłam w głowie: jak mnie coś wkurwia, męczy, gryzie, depcze, to obieram za kurs zmianę tego. Zmiana niejedno ma imię i nauczywszy się, że nie jest synonimem ucieczki jakoś łatwiej i lżej na duszy i sercu mi się zrobiło. Byleby zmieniać na lepsze - założę się, że fajny byłby z tego slogan polityczny, a może nawet był, ale politykę to ja już też tak bardzo szczerze pierdolę, że od dobrego roku nawet nie zajrzałam do wiadomości. Bo i po co, życie jest wystarczająco stresujące, a jak ktoś wciąż każdego dnia włącza informacje i przeżywa każdą tragedię, powódż na Bali, morderstwo policjanta pod Wąbrzeźnem i inne, to niech się mocno pierdolnie w łeb, bo tylko sam zaprasza negatywną energie w swoje progi. Ja nie zapraszam, dość jej było w ostatnich miesiącach.
 
Grunt to sobie postawić żelbetonowy mur na wypadek tej zjebanej energii. I w nim przeczekać najgorsze, co jakiś czas wyściubiając nos nieznacznie, co by sprawdzić, czy juz odeszła, czy poszła w pizdu i na pewno się gdzieś za rogiem nie chowa.  Za takim żelbetonowym murem tez moze byc fajnie, pod warunkiem, ze się weźmie dobrą ksiażkę do czytania i stosunkowo miękki kocyk. Wszędzie może być fajnie, jeśli ma się stosunkowo miękki kocyk, to jest fakt nie do obalenia.

Ja mam.



The caterpillar is a prisoner to the streets that conceived it.
Its only job is to eat or consume everything around it, in order to protect itself from this mad city.
While consuming its environment the caterpillar begins to notice ways to survive.
One thing it noticed is how much the world shuns him, but praises the butterfly.
The butterfly represents the talent, the thoughtfulness, and the beauty within the caterpillar.
But having a harsh outlook on life the caterpillar sees the butterfly as weak and figures out a way to pimp it to his own benefits.
Already surrounded by this mad city the caterpillar goes to work on the cocoon which institutionalizes him.
He can no longer see past his own thoughts.

He's trapped.
When trapped inside these walls certain ideas start to take roots, such as going home, and bringing back new concepts to this mad city.
The result?

Wings begin to emerge, breaking the cycle of feeling stagnant.
Finally free, the butterfly sheds light on situations that the caterpillar never considered, ending the eternal struggle.
Although the butterfly and caterpillar are completely different, they are one and the same.



M.
 
 
 
 

czwartek, 6 listopada 2014

Kopytka.

Jak wskazały urządzenia z wysokim wskaźnikiem skuteczności, a mianowicie kalendarz i mój mózg (okej, żartowałam z tą wysoką skutecznością), nie było mnie tu mniej-więcej pięć miesięcy. Wydaje się to bardzo długim czasem, ale z mojej strony wygląda to tak, że nie mam pojęcia, gdzie ten czas wpierdoliło. Jasne, jak się człowiek bliżej przyjrzy i przeanalizuje, to zdążyło zdarzyć się wiele, dużo zmian zakręciło się w czasie mojej blogowej absencji, ale w gruncie rzeczy nie rozumiem i nie zrozumiem, jakim cudem mamy już listopad i powoli umieram z zimna.

A zdarzyło się tak, pokrótce.

1) Moja SSmańska natura wreszcie się na coś przydała i doprowadziłyśmy z Lubą do wyjebania Buni z domu.

2) Przez jakiś czas musiałyśmy się dość solidnie użerać z muzułmańską szajką, w tym cudowną szefową z pierwszej pracy, która ojebała nas na kasę bardzo solidnie. Do tego doszło jeszcze stalkowanie mnie w kolejnej pracy, zaowalowane groźby i inne przyjemności. Było przezabawnie. Allah akbar!

3) Przeprowadziłyśmy się. Znowu.

4) Jak nie wiatr w oczy, to chuj w dupę, czyli parę tygodni po rozpoczęciu nowej pracy, z góry przyszła wiadomość, że poszliśmy do administracji i możemy splajtować. Jak się domyślacie, splajtowaliśmy. Tak, to w dalszym ciągu jest całkiem niesamowicie, ale bardzo duża sieć bieliźniana splajtowała w całym Zjednoczonym Królestwie. Ale nie ma tego złego, bo...

5) Zostałam managerem w nowej perfumerii. Wprawdzie trzeba się liczyć z dojazdami do ścisłego centrum i lekkim rozpiździelem organizacyjnym (a to już, o dziwo, nie moja wina), ale na co ja właściwie narzekam? Kurwa, pomarzyć mogłam o takiej pracy. No i sobie wymarzyłam. Jak widać, nic się bez przyczyny nie dzieje.

6) Luba też ma fajną pracę, ale to jest najzdolniejsze i najbardziej pracowite dziecko na świecie, więc to było akurat do przewidzenia.

7) Parę razy zdarzyło mi się dorabiać w żydowskiej kuchni i przysięgam, gdyby takie miejsce istniało w Polsce, to Sanepid nie tyle, co by je zamknął, ale okleił policyjną taśmą, albo nawet podłożył kilka lasek dynamitu, żeby wysadzić ten pierdolnik w powietrze. Jako osoba skrajnie źle reagująca na brzydkie zapachy, zaprawdę powiadam Wam, ilekroć wchodziłam po coś do chłodni, cierpiałam na niedotlenienie, bowiem wstrzymywałam na kilkadziesiąt sekund powietrze.

8) Wciąż nie mamy psa, a bardzo nam się marzy. Raz już było nawet blisko, ale się zesrało. Póki co się wstrzymujemy, bo sprowadzenie do domu czworonoga traktuję niemalże z rytuałem sprowadzenia potomka, a więc odpowiednie warunki muszą być i kropka. A w chwili obecnej obawiam się, że psię mogłoby mieć wydrapane oczy przez okolicznego ogródkowego kota, albo, co gorsza, mogłoby się zadławić którymś z wibratorów leżących na podłodze pokoju państwa obok.

9) Przefarbowałam się na blond. I jest tak.



10) Mieszkam w Londynie prawie pół roku i nadal nie widziałam Tamizy. Kto jest zwycięzcą?


No, a u Was co się działo?



Tęskno za Wami, tak troszkę, troszeczkę.

M.

środa, 25 czerwca 2014

I co mam powiedzieć?

Zazwyczaj na owo pytanie odpowiadam: zapytaj Pezeta.



Ale to tak między nami, rzecz jasna.

W ciągu ostatniego miesiąca przeżyłam więcej mikro-załamań nerwowych, niż przez ostatni rok chyba. Gdzieś w końcu ta gonitwa, to urocze wstawanie skoro świt i nieustanne ciśnienie musiały dać się we znaki. Trochę mi już pewniej na gruncie, kręgosłup błaga o przymusowe wolne, a bieganie uskuteczniam ostatnio jedynie z pracy na autobus i do łóżka. Głęboko jednak wierzę, że i to ulegnie zmianie, a do nowych warunków się zaadaptuję, jak zwykle zresztą.

Chciałabym sobie móc popisać, poprzeglądać blogi, poczytać, ale prawda jest taka, że jeśli mam wybierać między dodatkowymi dwudziestoma minutami snu, a tym, to sen - rzecz jasna - wygrywa, bo nie wiem, czy wiecie, ale ja bardzo lubię spać. Paradoksalnie dałabym dużo za kilkanaście godzin niezmąconego dźwiękiem budzika snu, ale z drugiej strony tak mi żal dnia, zalanego słońcem (przeważnie) miasta i tych drobnych przyjemności, w które wliczam również pranie i sprzątanie. Tak, prać i sprzątać lubię generalnie tak samo, jak spać.

Jako że historia kołem się toczy, po roku z kawałkiem wylądowałam znów wśród kwitnącej zewsząd cebuli, rozścielającej się po korytarzach i brzmiącej dźwiękami tak aksamitnymi, jak psujący się, stary Ursus. Nie, poziom patologii absolutnie nie został przekroczony, więc nie spodziewajcie się raczej opowieści o alkoholikach, przebitych woreczkach i mężczyznach noszących moje koszule nocne, ale uwierzcie mi, moje słabiutkie jak prezerwatywy Unimil nerwy zostają niemalże codziennie wystawiane na solidną próbę. 

Właściciel jest autentycznie fajnym człowiekiem, który lubi wpierdalać kury i chodzić na siłownię, ale gdy przychodzi co do czego, to staje za nami murem pozując na dużego tatuśka, którego każda dziewczynka powinna mieć w zanadrzu. To jednak tylko jedna trzecia (a może czwarta) tego, co tu zastałyśmy, a zastałyśmy pięćdziesięcioletniosześcio letnie zjawisko o ksywie operacyjnej Bunia. Bunia jest brzydka jak noc listopadowa, nie mówi, tylko krzyczy, no i właściwie...ciągle krzyczy. Jak już zapewne wiecie, w kwestii krzyku jestem szczególnie przewrażliwiona, więc niejednokrotnie zdarzało mi się Bunię lekko piłować klasycznym proszę z fis na f, kochana. Działa...na jakieś dziesięć minut. Cóż, Bunia to naprawdę specyficzne zjawisko, które wymagałoby ode mnie znacznie dłuższej ilości czasu spędzonego nad klawiaturą, ale w dużym skrócie rzeknę Wam, że białowłosa nie miała absolutnie żadnego prawa nas polubić, gdyż:

1) Jesteśmy młode.
2) Jesteśmy ogarnięte.
3) Jesteśmy atrakcyjne (przynajmniej moja piękniejsza Połówka)
4) Czasem w nocy zdarza nam się czmyhnąć do łazienki bez spodni.
5) Jesteśmy wegankami.
6) A co za tym idzie, nie jemy Buni obiadów, a przecież Bunia jest zajebistą kucharką z Krakowa.
7) Nie pijemy raczej alkoholu, więc towarzystwo do piwka na balkonie odpada.
8) Nie chcemy jej uczyć angielskiego.
9) Nie chcemy jej farbować włosów.
10) Większość naszych zakupów nie pochodzi z polskiego sklepu.

O moim osobistym, egzekwowanym już zresztą Planie Usadzenia Buni Na Dupie opowiem Wam następnym razem, jeśli bóg pozwoli.

Następny jest Janusz. Janusz jest facetem Buni. Mają super związek, bo od 6 do 23 po sobie krzyczą. O wszystko. Ale to nieważne. Janusz wygląda tak.



Absolutnie i bez różnic - właśnie tak wygląda Janusz. Czasem wychodzi z pokoju bez koszulki, po czym okazuje się, że ma większe cycki, niż ja, a ja wtedy wracam skulona do łóżka mierząc się w cichym cierpieniu z kolejnym porankiem. Janusz jest generalnie nieszkodliwy i poczciwy, ma w Polsce żonę chorą na raka i Bunia jest zazdrosna, bo dużo kasy jej śle. Wiecie, no, dzień jak co dzień.

Jest jeszcze syn Janusza, wierzę, że nazywa się Paweł, ale jego rola skończyła się szybciej, niż się zaczęła, bowiem młodzieniec o aparycji tak interesującej, jak płyta chodnikowa pomyślał, że skoro są dwie nowe laski na chacie, to pewnie zarucha. Jak się domyślacie, prędko mu ową myśl z blond głowy wybiłyśmy. Jakoś tak mniej-więcej od tejże pory skończyły się zaproszenia na wycieczki Lexusem po Londynie i papieroska na werandzie. Właściwie to przestał nawet pojawiać się w domu, w sumie mu się nie dziwię, bo Bunia jest tak intensywna dźwiękowo, że poważnie zastanawiam się nad wytłumieniem ścian wytłoczkami od jajek. Cyrk na kółkach, mili Państwo, ale w całym tym rozgardiaszu znalazłyśmy odpowiednie środki do znalezienia świętego spokoju na płaszczyźnie swoich czterech ścian. I bez obaw, moi obecni lokatorzy może i bywają upierdliwi, ale w porównaniu do zeszłorocznej patologii to teraz mieszkam w Utopii. Może i jebie czasem codziennie z rana kiełbasą, może i trochę dużo kurew posypie się z wieczora, ale poza tym jest czysto i przyjemnie. Poza tym i tak praktycznie mnie w tym domu nie ma, więc absolutnie nie mam na co narzekać. Trochę pokory się buntownicze dziecko nauczyło ostatnio. Możecie tylko pogratulować. 

A ja idę spać. 

M.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

To już tak długo? Tak daleko?

W momencie, gdy Twoja własna Kobieta wykopuje Cię do pisania notki, uświadamiasz sobie, że faktycznie dawno niczego nie skrobnęłaś. Kopanie w tym przypadku zbyt wiele nie dało, bo Digga to człowiek-osioł, a jak nie czuje polotu, to nie napisze. W ciągu ostatnich tygodni polotu nie było zbyt wiele, a raczej był, lecz niekoniecznie do pisania. Nie, nie zrobiłam sobie wakacji od życia - może na chwilę, natomiast w tym momencie już nie pamiętam, kiedy ostatnio nie byłam zmęczona. Mniej marudzenia jednak, więcej pozytywnej energii, toteż streszczę co i jak się dzieje ostatnio.

Jeśli istnieje w mojej głowie swoista the bucket list, a jak się zapewne domyślacie - istnieje, to trochę rzeczy się z niej odkreśliło ostatnio. Powrót na Wyspy Brytyjskie z całą pewnością to gruba krecha śmiało odkreślona na owej liście. I jest jeszcze ciut niepewnie na nowym gruncie, trochę nerwowo, olbrzymi stres przeplata się z radością każdego wyczekanego poranka. Odkąd pamiętam, wciąż na coś czekam i teraz czekam również, ale wiem, że się doczekam, więc pozostaje mi tylko wziąć się jeszcze mocniej do roboty i uczynić proces czekania owocnym. 

Cyrk na kółkach - dosłownie i w przenośni - zostawiłam w Polsce, z całym brzmieniem i wyrzutami sumienia za coś, czego zmienić nie chcę i nie mogę. Mam słodki i rudy powód do życia, wreszcie nie narzekam na wybór wegańskiego papu w sklepach, pokochałam żydów za bezmleczną Nutellę, a z bieganiem się opierdalam, choć dziś już kończę, bo parki wokół zbyt ładne, żeby nie prześmigać po nich biegówek. Moja orientacja w terenie dalej daje dupy na lewo i prawo, namiętnie ślę śliczne kartki do polskich znajomych, a tych najważniejszych mam obok, co też niezmiernie mnie cieszy. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - do takiego myślenia staram się przywyknąć i póki co idzie mi całkiem nieźle. 

I tylko przykro mi trochę, że słowo przyjaciel straciło w moim słowniku na znaczeniu, a wręcz się wytarło, bo jak się okazuje, nawet po latach można bezlitośnie wyjebać kogoś na życie i zupełnie nie przejmować się konsekwencjami. Ale i to przełknę, wiadomo. Bo o pewnych rzeczach szkoda gadać. A o pewnych dopiero porozmawiamy.


I zainteresujcie się tą płytą, bo jest naprawdę świetna.

Ze stoickim pozdrowieniem,
M.

sobota, 12 kwietnia 2014

A czy Ty lubisz swoją pracę?

Jestem smerfem marudą i gdybym miała wyliczać, czego nie lubię, to brakłoby Wam Internetu. Więc powiem dziś tylko o jednym zjawisku, którego nie lubię. O ludziach nieszanującej swojej pracy, czyli takie dywagacje luźne w relacji klient - sprzedawca. Będę brutalnie szczera: nienawidzę swojej pracy i płakać mi się chce ze szczęścia, że już ją kończę. A jak już ją skończę, to urządzę gigantyczną imprezę, na której mokre od szampana, cycate dziwki będą tańczyć oblepione dolarami. Żartowałam. Pewnie pójdę spać.

Mimo wszystko jednak wiem, że potencjalny klient ma prawo mieć w dupie moje nielubienie pracy, a że potencjalnym klientem jest, to i ja nie za bardzo mam sumienie pokazywać mu całą swą pogardę do wykonywanej roboty. Prostuję się więc, na twarz przyklejam znośny uśmiech, a w biodra wrzucam trochę luzu. I choć czasem bywa różnie, czasem jest krzyk, czasem groźne miny, a czasem ktoś mnie pomyli z dziwką z agencji (nie wiem, czy to moja twarz jest tak sugestywna, czy panie z agencji zmieniły dresscode na dżinsy i luźną kurtkę), to jednak naprawdę się staram okazywać maksimum cierpliwości i nie wyżywać się na innym człowieku za to, że nasze fale komunikacyjne nie potrafią trafić na siebie.

Kiedy więc wchodzę do sklepu marki X, oczekuję tak zwanego minimum profesjonalizmu. Ja wiem, pieniądze są marne, dzień długi, a poniedziałki skurwiałe, ale szanujmy się, błagam. Tylko tyle i aż tyle. 

Sklepem X w tym przypadku było Tesco Extra. Bo ja...ja chciałam sukienkę. Ale nie jakąś sukienkę. Tę sukienkę.


I, przepraszam, ale w przypadku człowieka skrzywionego na punkcie sukienek w stylu vintage argument w stylu co to, sukienka z obrusa? średnio się sprawdza. Moim planem było wejść na pełnej kurwie do tego domu bożego, dopiąć się w rozmiar 38, zostawić przy kasie hajs i nosić to cudo. Pierwsza próba wykonania tego ambitnego planu była już w niedzielę. Cel, rybnickie Tesco, sukienki brak. Nie zraziłam się, i tak nazajutrz miałam być w Gliwicach. Mapka na stronie pokazuje, że sukienka jest dostępna. Jedziemy więc.

Wiedząc, że tamtejszy sklep ma solidne zaopatrzenie odzieżowe, z niekłamaną radością z mojej nadchodzącej sukienki wchodzę sobie na dział moda i szukam wzrokiem. Nie znalazłam, więc pytam dwie przeurocze panie, gdzie jest moja sukienka. Chuj, nie ma. Na magazynie też nie. A może przymierzy pani jakąś inną?


No dobrze. Więc odesłały mnie do działu obsługi klienta, żeby tamtejsze panie wykonały telefon do drugiego Tesco w mieście. I tutaj się zaczęła zabawa.

Za ladą siedzą trzy kurwy panie i wesoło trajkoczą. Podchodzę, uśmiecham się i liczę na standardowe pytanie w czym mogę pomóc? Nie słyszę go. Panie zignorowały mój uśmiech, moje dzień dobry, moją obecność w ogóle. No więc się oparłam rękami o ladę i jeszcze głośniej powtórzyłam:

- Dzień dobry!

Wyrwały się z letargu. Ich miny, ze szczęśliwych i podniecionych plotkami stały się nagle kwaśniejsze, niż mina kotka na zdjęciu wyżej. Poczułam się jak rude dziecko z downem. Wiadomo, że jest, ale nikt się z jego obecności jakoś szczególnie nie cieszy. Mniejsza. Streszczam się. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- To niech pani idzie na dział odzieżowy, oni się tym zajmują. 

Raz jeszcze. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- No ale my tam nie zadzwonimy.
- Boicie się?

Cisza i kwaśne miny. 

- No nie, my tam nie zadzwonimy, tylko damy pani numer. 
- Naprawdę się boicie...
- Proszę pani, takie są zasady.

I dyktuje:
- Czterdzieści dwa...
- Ale kierunkowy na Śląsku to trzydzieści dwa...
- NO PRZECIEŻ MÓWIĘ CZYDZIEŚCI DWA.

Po trzech (!) próbach porozumienia się serdeczna pani wydukała w końcu numer telefonu i mimo, że szczęka nieznacznie mi się zacisnęła ze zdenerwowania, to podziękowałam i powiedziałam do widzenia. I cisza. Ale czasu nie było, więc biorę za telefon i dzwonię do drugiego Tesco.

Pierwsze połączenie i nikt nie odbiera.
Drugie.
Dziewiąte.
Piętnaste.

Kurwa.

No ale było po drodze, więc trudno, przejedziemy się. Ta sama historia. Sukienki nikt nie widział, ale może pani pójdzie do działu obsługi klienta?

Wróciłam do domu. Wypiłam kubek melisy, nawet dwa. Sama myśl o kolejnej wizycie na dziale obsługi klienta przyprawiła mnie o lekki ból głowy. Bez sukienki. Co prawda do moich walizek zmieści się już tylko cokolwiek na słowo honoru, ale to jest nieważne. Bo nie o sukience miało być. Tylko o podejściu do klienta. 

Dla równowagi Wszechświata, w zeszłym tygodniu rozległ się dzwonek do drzwi i moim oczom ukazał się przemiły człowiek o aparycji człowieka gdzieś pomiędzy odstawieniem od cycka, a wiekiem gimnazjalnym. Obrączka na palcu wskazywała jednak na stan reprodukcyjny, a idealnie przystrzyżona grzyweczka na niedawną przynależność do emocjonalnej młodzieży. Na chudym torsie miał koszulkę Neonetu i zapytał, czy dochodzą do nas gazetki reklamowe. Tak zwyczajnie, z uśmiechem. Odpowiedziałam, że owszem, jakaś makulatura się w skrzynce gromadzi. 

- A wie pani może, gdzie jest ulica Olchowa? Bo wie pani, na piechotę wszystko pokonuję i się straszliwie pogubiłem. 

Moje matczyne instynkty kazały mi go przytulić i zaprosić na lemoniadę, ale miałam bałagan w kuchni. Z ulicą też mu, rzecz jasna, nie pomogłam, bo moja orientacja w terenie jest marna, jak płyta Doroty Masłowskiej Dorota Masłowska.

- No dobrze, znajdę... a jak szybko dochodzą do was te gazetki?
- Zapewne szybciej, niż ja.
- Bo my je w poniedziedziałek...hahaha, ale pani zabawna! To ja już...pójdę.

Speszył się chłopiec. Zawsze się peszą. 

I do konkluzji. Chłopiec zapierdala kilometry dziennie zadając ludziom kretyńskie pytanie o gazetki, a potrafi swoją pracę wykonywać z wdziękiem i uśmiechem na twarzy. Panie przychodzą do Tesco i siedzą na tyłku w dziale obsługi klienta i są obrażone na wszystko dookoła. Quo vadis, świecie?

Pomarudziłam, no. Żeby nie było zbyt jojcząco, to mam dla Was coś ładnego. 



A, no i tak, jebłam tę dziarę w końcu.



I nie ukrywam, że już bym chciała następną. Nawet już wiem jaką i gdzie. Ale to poczeka. Bo jak z każdą poważniejszą zmianą życiową będę jebać sobie dziarę, to do trzydziestki czysta zostanie mi tylko twarz.

Ale się stęskniłam za pisaniem. 

M.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tematycznie.

Poniedziałek był wolny, więc z automatu wtorek stał się poniedziałkiem. Co to w praktyce oznacza? Że wtorek, dzień niewinny jak nieobsrana łąka przejął na siebie całe skurwienie poniedziałku. Mogło być gorzej? Mogło. Było.

Bo rano okazało się, że wtorek nie tylko paraduje w skórze poniedziałku, ale jeszcze jest pierwszym kwietnia. I tymże sposobem ten wtorek miał u mnie przejebane na starcie. Bo ja generalnie w całym kalendarzu mam takie daty, których nienawidzę z całego serca. I jest to pierwszy kwietnia, oraz jakikolwiek dzień, w który w danym roku przypada Śmingus-Dyngus.

O ile mój wstręt do Lanego Poniedziałku jest absolutnie uzasadniony i ma głęboko zakopane traumatyczne podłoże - jako dziecko zostałam wyrwana śpiąca z łóżka i wrzucona do wanny pełnej lodowatej wody (lodowatej wody też nie znoszę i się duszę pod zimnym prysznicem), o tyle Prima Aprilis to już kwestia rosnącego we mnie z roku na rok krytycznego spojrzenia na ludzkość samą w sobie. 

Bo ja to widzę tak. Przychodzi ten pierwszy kwietnia, więc tatuś mówi mamusi, że ładnie wygląda, a mamusia mówi tatusiowi, że ma dużego penisa. Okej, pośmialiśmy się. W międzyczasie córka przychodzi do domu z tekstem: jestem w ciąży, ktoś tam dzwoni, że miał wypadek. Są chwile grozy, potem wszyscy sobie przypominają, że jest pierwszy kwietnia.

Heheheheheheehheheheheheheeheheheheszki.

A co w Internetach? Standard. Jakaś średniopopularna blogereczka napisze, że zawiesiła działalność (who cares? Na twoje miejsce i tak znalazłoby się dziesięć kolejnych piszących o cieniach i różach), poczytny serwis napisze, że Sosnowiec został uznany na ósmy cud świata, jakiś fanklub Madonny napisze, że wyciekła jej nowa piosenka. Ziew, kurwa. ZAPOMNIAŁAM. Zapewne wśród Waszych znajomych znalazło się przynajmniej paru takich wiecznych cool singli, którzy ustawili sobie, że są w związku z koleżanką, która też jest wiecznym cool singlem. Ja pierdolę, boki zrywać. I znowu czystki w znajomych robić trzeba, albo wyjebać kolejnego fejsbuka w pizdu. Bo nagle się okazuje, że ludzie, z którymi piłeś wódkę mają IQ klamki od drzwi. I jak piłeś z nimi wódkę, to tego nie zauważyłeś, bo piłeś z nimi wódkę. A ja się pytam, czy poczucie zażenowania jest nowym rodzajem śmiechu? Bo ja tego nie czuję. Ale ja jestem zołzą i pierdołą, mam prawo. 

Nie powiem, sama myślałam, czy by nie zejść rano do kuchni i nie powiedzieć:

- Tato, jestem hetero.

Ale się powstrzymałam.

Prima Aprilis sam mnie więc zrobił w chuja i to na poważnie. Po wysiedzeniu się w poczekalni u lekarza śmignęłam do pracy, a przed pracą do ostatnich klientów z papierami. I wchodzimy do domu, właścicielka rozstrzęsiona, zapłakana, mówi nam, że jej mamusia w nocy umarła. Otwiera nam drzwi do pokoju i mówi:

- O, tu mamusia leży. Nie przyjechali jeszcze po nią. 

Mamusia faktycznie leżała na kanapie, przykryta półtransparentnym prześcieradłem. W ciągu trzydziestu sekund byliśmy już w samochodzie po spotkaniu z mamusią. Taki psikus, kurwa. 

No ale mniejsza. Po chujowym dniu pracy najfajniejsze jest to, że zawsze możesz zmyć makijaż, przebrać się, włożyć słuchawki w uszy i po prostu biec.



PS. Po czym poznać, że u Świadków Jehowy zbliża się ich jedyne, coroczne święto? Zarazy rozprzestrzeniają się po kilka par na całą długość ulicy i musisz naprawdę się starać, żeby przebiegając/przechodząc nie nadepnąć którejś siostrzyczce na przydługawą spódnicę. Dziękuję moim rodzicom za wyposażenie mnie w tak przekonującą mimikę twarzy, że Świadkowie nawet nie odważą się do mnie podejść. Amen to that!


M.

poniedziałek, 31 marca 2014

Kotku?

No dobra. Można słyszeć, ale nie słuchać różnych rzeczy, ale kiedy Twoja własna Kobieta pyta Cię, kiedy łaskawie napiszesz jakąś notkę, to uświadamiasz sobie, że faktycznie zjebałaś, bo wiele ciekawych wątków krąży Ci po głowie, ale w swoim obecnym systemie życiowym nie zawsze masz czas i siłę, żeby poświęcić czas na uporządkowanie i spisanie tego. 

Jest wiosna, więc mogę łapać krótkie chwile na huśtawce w ogrodzie, patrzyć na psy maltretujące Pana Kota (która w rzeczywistości jest kotką, ale dżender), zużywać coraz więcej kremu z filtrem na przysłowiowe wyjście po bułki, a także próbować zmieścić swój skromny dobytek życia w dwóch walizkach. Digga i Jej Dwie Walizki, powinna nazywać się saga, którą definitywnie ktoś spisać kiedyś powinien. Pani mówi, że możnaby to przełożyć na serial telewizyjny i nazwać How I Met Your Luggage. Bardzo śmieszne, zaiste, ale prawda jest taka, że te dwie walizki stały się w którymś momencie integralną częścią mojej osoby. Trochę jak skorupa dla ślimaka. 

Nie zmierzamy w jednak te rejony, bo zrobi się nostalgicznie i w ogóle, a na chuj to komu.

Wrócmy zatem do tematu Pana Kota z cipką (kogoś mi to aż przypomniało). Wstaję ostatnio, wiedząc, że nikogo w domu nie ma, schodzę na dół zrobić sobie śniadanie i słyszę niepokojące głosy z piwnicy. Oczyma wyobraźni widzę już złodziei wungla czyhających na moją osobę, przechodzi mnie nagły paraliż, a hałas na dole trwa nadal. W lewą rękę biorę telefon z wybranym już numerem 112 (brawo, Digga, w piwnicy nie ma zasięgu), w prawej trzymam małą siekierkę sprzed drzwi i z pozycją policjantów z W11 schodzę powoli po schodach. Moim oczom ukazuje się widok Pana Kota skaczącego z pieca na deski i z deski na pieca. Przez kilka sekund patrzyłyśmy sobie głęboko w oczy. Kicia była absolutnie zdziwiona, że śmiałam przerwać jej rozrywkę. 

- Panie Kocie, weź stąd wydupiaj.
- PHHHHHH.
- No już, miau miau.
- Miaaaaau.

Tym sposobem zaliczyłam jedną z najbardziej produktywnych konwersacji w mijającym miesiącu.

Rozumiecie już, że rzadko piszę? Bo mam mózg tak zlasowany, że jak zasiadam do klawiatury, to piszę o pieskach i kotkach. 

Wybaczcie. Mogę jeszcze pisać o walizkach, kurwach i oszustach z Wizzair, albo kurwach i oszustach z Tesco. Wybierajcie.