piątek, 29 listopada 2013

Tydzień w zdjęciach, XV.




1. O rly?
2. Porodówka dwa dni z rzędu.
3. Dzień dobry!
4. Się piszą. Listy.






5. Jeden z ostatnich biletów!
6. Ślemy z miłością na święta. Panna Lola takie cuda robi.
7. Śpimy...
8. ...a jak nie śpimy, to jemy. Proste.




 9. Matka jest. Razy dwa.
10. Kochanie, uczę się nakładać szminkę.
11. Nosowska!
12. I pamiątki, w tym rewelacyjna płyta Fismolla.







13. Chuj, że zimno. Biegać trzeba.
14. Najlepszy poprawiacz nastroju.
15. Zrobiły mój dzień.
16. Dobra mina do złej gry, czyli przed wizytą u fotografa [*]


Grudzień będzie niesamowity, nie spierdolcie tego.

M.

środa, 27 listopada 2013

Nightline.

Dziś na kolację
kluski w gardle
ciężkie, sycące, dławiące.

Bezsenność
przyszła napić się ze mną drinka
i wypalić paczkę papierosów

Nie pyta, co u mnie
bo wie
że u mnie żadne panta rhei
tu tylko zbiornik z zieloną wodą stoi



Zabawne. Po czasach wczesnogimnazjalnych zostały mi jeszcze jakieś pseudopoetyckie nawyki, które potrafią mnie czasem zbudzić w środku nocy i zmusić do sięgnięcia po czarny notes.

Ktoś, zapewne mądry, powiedział mi kiedyś, że trzeba robić to, czego się najbardziej boi. Kilka godzin przewracania się z boku na bok i żadnej wskazówki, kto to był. I paraliż. Bo jeśli nie pamięta się adresata tak ważnych słów, to niebawem i słowa mogą wyparować...

Wraz z pierwszym brzaskiem świru zapiał kogut sąsiada (poważnie rozważam kupno snajperki), a mnie oczy otwarły się jak na komendę. O jedenastej jakaś miła pani w urzędzie z równie szeroko otwartymi oczami prześledza historię moich zameldowań, po czym wychodzi na zaplecze zadzwonić niby po zaświadczenie. Założę się o swoją nerkę, że sprawdzała, czy gdzieś mnie nie notowano. To się zdarza za każdym razem. Tak, wiem. Mam uśmiech psychopaty. Dlatego staram się oszczędzać uśmiechu.

O szesnastej wiem już natomiast, że odważne w moim przypadku zawsze jest eufemizmem dla głupiego i nieprzemyślanego. Ale spokojnie, wyliżę się. Jeszcze nie wymyślili czegoś, co mogłoby mnie zabić. Najpewniej będzie to rak płuc, albo z roztargnienia wpadnę pod ciężarówkę. Ale nie teraz. Teraz mam życie do zrobienia. I to będzie udane życie.



PS. Obywatelka Daria bardzo prosiła, abyście zajrzeli tutaj i wsparli akcję. Nie bądźcie chujami.
PS2. Na mojego Tumblra też możecie zajrzeć. Bez przymusu, ale nie bądźcie chujami. Wrzucam fajne zdjęcia, czasem nawet cycki. 

M.

piątek, 22 listopada 2013

No ludzie...

Nie lubię ludzi. Zapewne już niejednokrotnie o tym zdarzyło mi się wspomnieć. Ludzie są chujowi, kłamią i śmierdzą. Jednostki okazjonalnie potrafią być do zniesienia, lubienia, a nawet kochania, ale ludzka masa to masa bardziej krucha i niedoskonała, aniżeli masa papierowa.

Spośród tysiąca i jednej rzeczy, których w ludziach nie lubię, najbardziej irytuje mnie chyba absolutny brak przyswajania życiowych lekcji i nauczek. Zwyczajnie, są okazy homo sapiens tak odporne na przyswojenie konsekwencji wynikających z błędu, że jedyne, na co ma się siłę, to na opuszczenie witek w geście rezygnacji. Co ciekawe, to taka cecha naczelna wyjątkowo paskudnych dzieci (jeśli nie wiecie, o czym mówię, spróbujcie kiedyś pobyć w grupie sześciolatków), jak i wielu dorosłych. Nie rozumiem. Bynajmniej nie uważam się na jednostkę ponadprzeciętną (może tylko kiedy jestem pijana, ale to tak troszkę), ale pamiętam doskonale, że jak się w wieku sześciu lat zjebałam z huśtawki, to miałam nauczkę, żeby poskromić swoje zapędy astronauty, a jak w zeszłym tygodniu rozpalając ognisko prawie się podpaliłam, to benzynę schowałam wgłąb garażu i pozostałam przy bezpieczniejszych metodach wzniecania ognia. Proste jak konstrukcja cepa - jeśli Twoje działania doprowadziły do zjebania czegoś, to następnym razem popraw, to co zjebałeś, albo zwyczajnie tego nie rób. 

Nosz kurwa, nie lubię ludzi. 

Ale ostatecznie niech sobie będą gdzieś tam obok, ja mam dzisiaj swoje powody do celebracji, wszak po 21 latach życia na tym padole w końcu będę mieć święta. Ciepłe, nieprzesadzone i z kimś, kogo kocham. A wygrać coś takiego, to jak wygrać życie. Wygrałam życie, halo. I doświadczenie mówi mi, żeby tego nie zjebać, wszak przegrałam je wystarczającą ilość razy. 

I nawet bez siary mogę sobie w końcu pośpiewać to pod prysznicem.


Szczęściara ze mnie ogromna. Droga ludzkości, proszę, nie blokuj dostępu radości do mojego mózgu i przestań być wkurwiająca. Choć na moment.

Bez odbioru.

M.

wtorek, 19 listopada 2013

Fajerwerki.

Wiesz, cały ten bałagan, chaos, burdel, czy jakkolwiek jeszcze chcesz to nazwać, można uprzątnąć w ciągu paru minut. Cały szkopuł tkwi w chęciach, jak zwykle zresztą. A nawet największy pedant z biegiem czasu jest w stanie przyzwyczaić się do bałaganu, zwłaszcza, jeśli ma lekko masochistyczne zapędy i nazwie go artystycznym nieładem. Ba, zdarzają się nawet przypadki, gdy człowiek w wysprzątanym pomieszczeniu zaczyna czuć się nieswojo, tak jakby z całym syfem stracił cząstkę siebie.

Grunt to nie dać się zwariować.

Patrzę trochę pusto w kalendarz i przypominam sobie, ile dat nie powinno się dla mnie wydarzyć. Ile dat boli. 13 stycznia, 20 stycznia, 11 listopada...a ilekroć próbuję sobie wmówić, że to tylko daty, tylko rocznice jakichś przykrych wydarzeń, to druga strona lustra uśmiecha się szyderczo, mówiąc, że wiele rzeczy można sobie wmówić, ale nie wszystko. Małą osobistą wygraną jest fakt, że już się nie chowam pod kołdrą, nie wyciągam spod materaca butelki whiskey, cofając się w odruchach ssących do czasów niemowlęctwa (tylko coś butelka inna...), nie ma marazmu, jest tylko ta inna perspektywa po wyjściu z łóżka, to przeświadczenie, że jakkolwiek bym się nie starała, to ten dzień nie będzie wielkim wygranym.

A jednak łudzę się, że może uda mi się w ten szczególny dzień przebiec o jeden kilometr więcej, pomóc starszej pani przejść przez ulicę, zdjąć jakiegoś biednego kotka z drzewa.

Nie udaje się, ale nie zrażam się szczególnie.

Patrząc w kalendarz myślę jeszcze o fajerwerkach, które głośno i kolorowo wybuchały mi przed oczami całe życie. Jak biegając odpalałam kolejne, niektóre wybuchały samoistnie, inne zaś były odpalane przez kogoś obok. Jak zachwycałam się feerią barw i estetyką, zupełnie nie zważając na to, że niedopałki ranią mi ręce, proch wpada w oczy, a zapach po wypaleniu się petard jest nie do zniesienia. 

I teraz już wiem, że cała magia i urok fajerwerków polega na tym, że ogląda się je od święta, a nie wprowadza do codziennego menu rozrywek. Dobrze mi bez nich. Rany na dłoniach się goją, kurz opada, zapach wietrzeje. 

I wszystko wraca do porządku, z odrobiną chęci. Bo czysto znaczy dobrze.



PS. Dzikie koty zlatują mi się pod okno.

M.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Tydzień w zdjęciach, XIV.




1. Oficjalnie!
2. Płyty udomowione.
3. Jestę elektrykię.
4. Zima bez wanilii to nie zima.





5. Picasso Baby!
6. Moja druga Kicia.
7. Lektura o Mistrzu.
8. Nawet sklep mnie wita.




9. To będzie bardzo skuteczny młotek.
10. Koleś z apteki chyba się we mnie zakochał.
11. Gdy nie na piwonii, gerbery przejmują pałeczkę.
12. Jillian, bój się.





13. Tu się magia dzieje.
14. Wpierdalaj i zachwalaj.
15. Świeczki rujnują mnie finansowo.
16. Siema.




17. Nowa dostawa!
18. Wielka prawda.
19. Siema po raz drugi.
20. Drugi ulubiony zapach.








21. Nowe popisowe danie - papryka rzygająca sosem beszamelowym.
22. Najsmutniejsze denko mojego życia.
23. Ukochana okładka z MJB + mały prezent od Cat.
24. Oglądamy...znowu.



M.

piątek, 15 listopada 2013

Tańcz.

- Na święta chciałbym dobrego whiskacza, trochę świętego spokoju i żeby mój ojciec miał zawał.
- Czemu nie chcesz, żeby od razu umarł?
- Bo chcę, żeby cierpiał.


Nie trudziłam się kupnem whiskacza, bo nigdy nie rozmawialiśmy w święta. Nigdy nie składaliśmy sobie życzeń i nie dawaliśmy sobie prezentów. Kilka miesięcy przed świętami natomiast była jedna impreza, gdzie towarzystwo było tak pijane, że samym zapachem unoszącym się w powietrzu można było spokojnie się nawalić, a ja byłam tak przygnębiona, że od samego patrzenia na mnie chciało się podciąć sobie żyły.

Pamiętam szybkie zawirowanie i w momencie byłam na świeżym powietrzu, a przede mną mężczyzna - zazwyczaj gbur - podekscytowany jak dziecko. Poprosił o wybranie jednego życzenia. O cokolwiek. Bilet w jedną stronę do Brazylii, wspólne śledzenie Madonny, balową suknię rodem z XVIII wieku. Miałam tylko rzucić jednym życzeniem, a on miał je spełnić.

- Zatańcz ze mną.

Po czym słyszę, że ocipiałam, że oto mogę mieć wycieczkę po całym świecie, a wybieram taniec.

- Zatańcz ze mną jak Mia z Vincentem w Pulp Fiction.

Prymitywna didżejka zostaje więc zaatakowana, z głośników brzmi Chuck Berry, a ja ściągam buty. I już nie jestem przygnębiona.

Ponad dwa lata później za to jestem. Przygnębiona, z mdłościami od bólu złamanego żebra i totalnie na smutnym haju od tabletek przeciwbólowych.

- Na Nowy Rok chciałabym dobrego whiskacza, trochę świętego spokoju i żebyś miał zawał serca. 
- Spełniłem już twoje jedno życzenie.
- Czas już na ciebie.
- No...i cierpię bardziej, niż kiedykolwiek będziesz mogła sobie to wyobrazić. 

Wieszam się na drzwiach z niemocy.

- To nie będzie dobry rok. Ani zły. To będzie rok rewolucji. A dziś widzimy się po raz ostatni.
- Tego taki pewien bym nie był!
- Rok rewolucji. Nie powrotów. 
- Do zobaczenia.
- Do nigdy.

Zamykam drzwi i zsuwam się po nich powoli prosto na marmurową posadzkę, ciesząc się, że pewne rzeczy zostały już za mną.

I nagle dochodzę do mniej wesołego wniosku, że życie powinno mieć ostrzegawczą nalepkę z napisem: wszystko, co mówisz może być użyte przeciwko tobie.



M.

niedziela, 10 listopada 2013

Życie w kolorze chujowym.

Kiedy miałam jakieś osiem lat, doszłam do pewnego wniosku. Wniosek brzmiał: nie mogę przebywać wśród mas dłużej, niż kilka minut. Nie mogę obserwować ich zachowań, zarówno jako stada, jak i jednostek, bo to doprowadza mnie do kolejnego smutnego wniosku: staję się starą, zgorzkniałą kurwą. 

No, może bez tej kurwy, ale lubię akcentować mocniej to, co mam do powiedzenia.

Są zapewne ludzie, którzy to zwyczajnie lubią. Siedzieć na ławce w zatłoczonym miejscu i oddawać się biernej obserwacji społeczeństwa. Sama przyznam, że czynność ta jest w pewien sposób zabawna i pouczająca, do momentu, gdy mózg zaczyna poddawać analizie zachowania behawioralne poszczególnych osobników.

Na przykład dzisiaj. Generalnie nie znoszę sklepów dla majsterkowiczów. Nudzą mnie. Gdy jestem zmuszona do odwiedzin w tego typu miejscach, zazwyczaj wybieram dział z pachnącymi świeczkami, albo szukam potencjalnego miejsca wycieku farby/benzyny/rozpuszczalnika, co by się nawąchać. Raz na pięć lat zdarzy mi się zrobić mikroskopijną dziurkę w puszcze, co by się sztachnąć. Przyznaję się bez bicia.

Nie dziś jednak. Dziś moja stopa zrobiła małe ała, a dokładniej ta część stopy, której znaczenia nikt jeszcze bliżej nie sprecyzował, czyli mały palec. Aha, mały palec jest od tego, żeby przypierdalać w różne przedmioty. Taki tam detektor bólu. No więc nie chciało mi się zbytnio czołgać na pachnące działy, toteż postanowiłam zostać na ławce przed wejściem, podczas gdy Główny Majsterkowicz Domu udał się oglądać farby.

Misja ta musiała się ciągnąć w nieskończoność, bowiem Główny Majsterkowicz Domu odróżnia tylko trzy kolory: różowy, pstrokaty i chujowy. Różowe są moje czerwone paznokcie, a jeśli nie są różowe, to są pstrokate. Różowy jest pomarańczowy przedłużacz. Chujowy jest kolor mojej nowej sukienki. To tak w skrócie.

Więc siedzę (siedzę i siedzę, myślę i myślę...*) i ogarniam wzrokiem ludzi spędzających niedzielę długiego weekendu w sklepie. Całymi rodzinami. W Leroy Merlin trwa jakiś hawajski festiwal, więc wszyscy pracownicy mają na sobie naszyjniki ze sztucznych, zakurzonych kwiatów i niezmiernie chujowe hawajskie koszule, odsłaniające absolutnie obleśne futro na klacie u znacznej części osobników męskich. Fuj. 

Tak czy siak, z okazji tego super hawajskiego święta z głośników jest puszczana uber irytująca muzyka, a obok mnie jest stoisko, na którym dość apatycznie wyglądająca kobieta maluje dzieciom wzorki na twarzach. Przez chwilę rozważam, czy aby samej nie zasięgnąć tego profesjonalnego makijażu, ale pozostaję przy obserwacji jedynej fajnej grupy społecznej. 

Młoda, maksymalnie sześcioletnia dama z blond włosami najwyraźniej nie jest w humorze, co, gdy patrzę na jej przysadzistą i unoszącą się przy każdym słowie matkę, wcale nie wydaje mi się takie dziwne. Mała siedzi na krzesełku jakby za karę, minę ma niezadowoloną i coś marudzi pod nosem, ale nie jestem w stanie usłyszeć, co.

Mamusię natomiast słychać pewnie nawet na parkingu. 

- Siedź prosto! Daj się pani pomalować! Nie zachowuj się jak rozpuszczona gówniara!

Nie, żeby przykład chujowej matki był dla mnie czymś nowym. Ale baba ma w twarzy coś tak irytującego, że aż prosi się, żeby podejść i wcisnąć jej ostry przedmiot w oko. Jej chujowość nabiera mocy urzędowej z sekundy na sekundę. Gdy krzykiem nie udaje się jej doprowadzić dziecka do porządku i owo zaczyna płakać, wyjmuje z torebki mokre chusteczki i niemalże wciska w oczy, co by przetrzeć łzy, a gdy i to zawodzi, z tejże samej torebki wyciąga lizaka i wciska dziewczynce prosto w gębę. 

- Siedź ładnie i daj pani dokończyć. Śliczna będziesz. Babci się spodoba.

Trzy czynności, trzy gówna. Po pierwsze, chusteczki wyglądają z daleka na napakowane propylene glycolem, albo jakimś innym gównem (matki polki nie bardzo znają się na składach, więc biorą pierwsze lepsze). Krostki na twarzy dziecka zdają się potwierdzać moje przypuszczenia. Po drugie, lizak to sam cukier, który chwilowo może uspokoić dziecko, ale ostatecznie spowoduje wyrzut insuliny i wrócimy do punktu wyjścia. Po trzecie, patrząc na wiek mamuśki, babcia musi być gdzieś koło sześćdziesiątki, albo wyżej, więc dziecko z buzią wymalowaną jak na Halloween prędzej ją przestraszy i przypomni o wiejskich duchach, aniżeli zachwyci. Brawo. Dzieci od małego napakowane chemią, cukrem i bzdurami.

Zdaję sobie sprawę z wyolbrzymienia tej zapewne codziennej sytuacji, ale, ejże! Kto powiedział, że wyniki obserwacji muszą być obiektywne? 

Patrzę i widzę, że oni wszyscy gdzieś pędzą, gonią, a przecież jest niedziela. Kiedyś to był taki dzień, który spędzało się z rodziną w spokoju. A oni biegają, szarpią się za kończyny, krzyczą, denerwują się. Jeden skręt dla każdego rozwiązałby sprawę. Kiedy już zostanę pełnoprawną królową, każdy będzie wypalał skręta w niedzielę. Żeby zwyczajnie rozluźnić zwieracze.

I już mi się gorzknieje od tych obserwacji, w samą porę więc pojawia się Majsterkowicz Roku.

- Nie masz farby?
- Nie mam. Wszystkie jakieś takie chujowe. Akwamaryna! Jakby nie mogli po prostu napisać chujowy.

Świat się jakiś taki bardziej popaprany sam w sobie staje ostatnio, nie?

* Niechże więc Beata będzie podsumowaniem wszystkiego. Alfo i Omego, śpiewaj. Nie będziemy się rozdrabniać, lajw od razu.


M.

czwartek, 7 listopada 2013

Niebo.

Gdybym miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym, pisał święty Paweł swego czasu, a ja w całej swej rozciągłości zgodzić się z nim tylko mogę, bowiem, jak rzeczywistość niedawno pokazała mi nie raz, wystarczy naprawdę kochać i być kochanym, aby wszelkie trudy codzienności i tej niecodzienności również stały się znośniejsze w obyciu.

Niebo, myślę, niebo i myślami wracam do wykrzyczanych przez słuchawkę słów, że nieba nie ma, że to wytwór mojej chorej wyobraźni. Dopijam waniliową herbatę i uśmiecham się do płomieni świecy, bo teraz wiem, że jeśli czegoś bardzo mocno chcę i bardzo w to wierzę, to w końcu to dostaję. A więc mam swoje prywatne niebo, z dala od zgiełku i krzyku. I choć zdaję sobie sprawę, że rzeczywistość mocno kłóci się ze wszelkimi ideałami, to jednak wiem już, że można wszystko, jeśli tylko ma się obok kogoś, kto chce równie mocno. Już wiem, że można stworzyć sobie bezpieczny, ciepły i pachnący azyl, naznaczyć go pewnym symbolem i z przyjemnością wrócić pewnego dnia do niego. 

Pióro mi w dłonie leży całkiem zgrabnie, ale czasu zwyczajnie brak, myśli rozproszone gdzieś na tysiąc drobnych kawałków, a ja się składam na nowo, wyczekując już końca roku, bo pewność we mnie rośnie, że ten nowy zacznie się wreszcie na moich zasadach i w dobrym tonie, że tak powrócę do ostatniej nocy grudniowej, gdy słaniając się na nogach, żegnałam w drzwiach najmniej mile widzianego gościa, mówiąc mu, że to będzie rok rewolucji.

Był. I w sumie wciąż jeszcze trochę jest, a ja po raz kolejny przemyślam karierę pełnoetatowej wróżki telewizyjnej. Mogę jeszcze zostać estradowym klaunem i unikalnym tłumaczem - interpretatorem utworów muzycznych. Mogę wszystko. 

Bo dlaczego miałabym nie móc?



M.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Tydzień w zdjęciach, XIII.




1. Auto.
2. Wybaczysz?
3. Miłość.
4. Skręcam komodę z Ikei. 





5. Łoże idealne.
6. Bo w domu.
7. Skręcona. Nie przeze mnie.
8. Mami x4.






9. Trzeba mierzyć wysoko.
10. Czy ktoś powiedział: jedzenie?
11. Zdrowe śniadania.
12. Pakowanie.





13. Dzieło zakończone.
14. Randka idealna.
15. Iluminaty, żydy, szatany.
16. On tu jest i patrzy na mnie.





17. Podróże kształcą.
18. Chyba komuś podkradłam zapalniczkę...
19. Miłość po raz drugi.

M.