niedziela, 30 czerwca 2013

Organizm. Nie, nie orgazm.

Rokowania perspektywiczne stanęły pod znakiem zapytania. Odruchy toksykomaniczne względnie zaleczone, szkodliwe substancje wypłukane.

Organizm jako wspólnota silna i odporna, lecz narażona na działanie czynników zewnętrznych, tak destrukcyjnych w całej swej istocie.

Organizm jako siła napędzająca cały świat, złożony z jednostek, tych jednostek tworzących populację organizmów różnorakich, złożonych, ale jednak, mimo wszystko takich samych w pewnym stopniu.

Organizm jako ja, jako ty i jako my, jako ona, on i ono. Symbioza tworząca grupę poprzez poplątaną sieć wzajemnych reakcji i kontreakcji, powtarzająca się fraza POPULACJA i presja związana z jej utrzymaniem, rozwojem i doskonaleniem. Podobno.

Zastanawiające jednak, czy to chwilowy wirus atakujący organizm, czy raczej przewlekła dystymia o nierównym rytmie, okraszona chwilowymi przebłyskami weny, geniuszu, inicjatywy, ale jednak tylko przebłyskami. Bądź co bądź niezależnie od rodzaju choroby napadającej organizm wżera się ona coraz głębiej i zmusza do podejmowania decyzji wbrew intelektowi, osłabiając wyraźnie zdolność do samokontroli.

Idę, zastanawiam się nad ową chwilowością, w momencie do moich uszu zatkanych słuchawkami (tak, odrabiam lekcje) wpada rozdzierający krzyk dziecka. Ciało mi sztywnieje, włosy stają dęba na skórze. Odwracam się i widzę, jak jegomościowa, względnie lat trzydzieści, okłada dziecko, lat ze trzy, gołą ręką po tyłku. Surowi rodzice rzecz istniejąca w tym świecie, ale fenomenalne było to, że owa kobieta dziecko klepała po tyłku ze słowami: uspokój się! Zamknij się! Mistrzostwo, prawda? To tak jakby potłuc szklankę, żeby ją posklejać. W tymże momencie walczy ze mną przeogromna ochota przykopania z buta w tyłek jegomościowej z okrzykiem: sama się uspokój, głupia kurwo! Tyłków nie swoich jednak nie ruszam, a słowa więzną w gardle ostatnio często, więc po prostu patrzę. Patrzę, a przede mną rozpada się świat. Po chwili patrzy i ona, sama przyjmując na twarz minę dziecka przyłapanego na kradzieży cukierków. Patrzy chłopiec zapłakanymi oczami. Patrzę tak i odprowadzam kobietę wzrokiem, ona zaś patrzy nieruchomo w ziemię i ciągnie dzieciaka za sobą. Poszli, a ja stoję. Może dziesięć sekund, może pięć minut, a może pierdolone pół godziny. W głowie mi krzyczy, nijak zaś usta tego krzyku nie potrafią wydobyć.


Kropka, kreska, kropka. Post scriptum jednak będzie.

To podobno my, artyści, zawsze będziemy pierdolonymi rysami na doskonałym szkle ludzkości. i nikt nigdy nie zrozumie potrzeby pozornej autodestrukcji w celu gloryfikowania wartości wyższych, bo liczy się tylko tu i teraz, liczy się tylko szkło i polerowanie go do perfekcji. Nikt nie chce oglądać ani słuchać człowieka innego, bo po co psuć wyidealizowany obraz? Populacjo, ssiesz pałę po całości.

Zapisałam wczoraj cały pierdolony las. Czuję, jak w nocy przyjdą po mnie brzozy i te inne klony i rozpierdolą swoimi gałązkami, wyssą mi krew, tak jak i ja wysysam ich żywicę z każdym napisanym słowem i z każdym dźwiękiem gniecionej kartki lądującej w koszu. Tudzież obok, wszak Michaelem Jordanem nie jestem i trafianie do kosza to definitywnie nie jest moja specjalność.

Przychodźcie drzewka, tu i tak się mało sypia.

Aczkolwiek!


Patrzę na to i gęba mi się jednak uśmiecha, więc no.

Ahoj i tenże tego, jak zwykle.

M.


sobota, 29 czerwca 2013

Most.

Odgrzebane, posklejane, uporządkowane.




Pachniałaś jak zapowiedź czegoś dobrego. 

W obcisłych jeansach i znoszonych trampkach wciąż najbardziej kobieca istota świata z mózgiem będącym wypadkową samca-niszczyciela i delikatnej dziewczynki. Cholerna siła, stalowy pancerz. Wchodząc gdziekolwiek wzbudzasz respekt zanim jeszcze zdążysz się odezwać. Zupełnie jak ja...swego czasu.

Gdzie było wino, tam były problemy, a my zawsze umiemy zadbać o to, żeby wina było pod dostatkiem. A gdy się kończy, zostaje pobliska stacja benzynowa. 

Jest chyba czerwiec, a ja porzucam spodnie dla sukienek. Jest ciepło, pusto, cicho, a ty przechodzisz przez przedpokój jak pierdolona zjawa. Stawiam na stolę herbatę, w telewizji grają bzdury przeokrutne, jest perfekcyjnie. Rozmawiamy się, trochę żalimy, śmiejemy, pytasz mnie, dlaczego zawsze, gdy jestem naćpana, to gram na niewidzialnych klawiszach. Z idealnie bladej twarzy nawet przez chwilę nie schodzi ci uśmiech, a wibrujący w kieszeni telefon co chwilę dyskretnie uspokajasz.

Niepotrzebnie, przecież wiem kto dzwoni. 

Patrzysz na mnie z tym półuśmiechem i już wiem, że pora otworzyć wino. Zabieram cię do pokoju obok, siadamy na wielkich, drewnianych krzesłach, puszczam ci Jeffa Buckleya, przeżywam każdy dźwięk, każę ci wsłuchiwać się w słowa, gestykuluję i pieję w powietrze, że nigdy nie słyszałaś niczego piękniejszego.

Smutno przytakujesz, a ja cholernie nie lubię, kiedy jesteś smutna, więc otwieram drugą butelkę. Pomyślisz teraz: ty żałosna, podstępna kreaturo, sprowadzasz kobietę do swojej jaskini, upijasz ją winem i puszczasz Jeffa Buckleya. Stwarzasz wokół siebie magiczną otoczkę i wykorzystujesz sytuację.

Ale ja ci odpowiem: nie, to nieprawda, ja musiałam to pokazać, każdemu w tamtym okresie życia pokazywałam tę płytę i kazałam wsłuchiwać się w jej cudowne dźwięki, bo ona grała we mnie, grała z każdym krokiem, każdy podmuch wiatru śpiewał tym głosem, a każdy napis układał się w słowa tych utworów. 

Wyrywasz się z transu, patrzysz na zegarek, jest grubo po trzeciej, pytasz, czy możesz zostać, tłumaczysz, że boisz się wracać sama przez miasto. Jak gdybyś czegokolwiek się kiedyś bała...myślę sobie i wskazuję ci wielkie łóżko. Patrzysz swoimi zazwyczaj mordującymi oczętami, które teraz przybierają najsmutniejszy odcień świata i prosisz, żebym nie bała się spać obok ciebie. Wyłączam muzykę, jakby podświadomie, kładę się na plecach, patrzę w sufit, rozmawiamy.

- Ja ciebie szanuję, cholernie szanuję, jesteś dla mnie jak najjaśniejszy punkt mojego życia, jesteś jak nieoceniona skarbnica wiedzy, jak...

Unoszę brwi i powoli odwracam głowę w twoją stronę. Doskonale wiesz, że tego nie kupuję. Patrzę więc na ciebie w tym półmroku, w głowie mi szumi od wina i twojego zapachu, bo wylałaś na siebie całe wiadro tych pieprzonych perfum, chcę zamknąć oczy i spać...

Piętnaście sekund później moja koszula jest już gdzieś pomiędzy sufitem a podłogą. To tyle z szacunku.

Cholera, kobieto, nienawidzę cię, nienawidzę cię każdą cząstką siebie. Nienawidzę twojego wiecznego niezdecydowania, twojej skóry tak gładkiej, że aż nierealnej. Nienawidzę twoich ust, twojego głosu, twojego podejścia do życia, twojego strachu, braku szacunku do samej siebie. 

A że nienawiść jest uczuciem dwubiegunowym i cholernie niebezpiecznym, a mój szalony umysł tłumaczy sobie, że jestem tylko mostem dla zagubionych ludzi, bezpieczną poduszką emocjonalną, rzeczą. Że jeśli to ci pomoże... 

Wraz z pierwszymi promieniami słońca ubierasz się pospiesznie, hamujesz łzy cholernie chcące opuścić twoje oczodoły, rzucasz szybkim: to nie ma prawa się powtórzyć. 

- Nie bój się, nie pokocham cię - odpowiadam i sama czuję, że mój głos jest martwy. 

Zapachniało rozczarowaniem.

Wracasz. Tydzień później, dwa, miesiąc, zawsze wracasz. Wracałabyś w nieskończoność, aż pewnego dnia na głośnej imprezie twoja druga połówka wiesza mi się na ramieniu i opowiada o tobie jako kobiecie swojego życia, opowiada o pierścionku i wielkich planach, chce zrobić to dziś, prosi, bym towarzyszyła w drodze po kwiaty do jedynej nocnej kwiaciarni w okolicy. Wsiadam do taksówki, słucham opowieści o twoich cudownych oczach, o lojalności, cudownym usposobieniu. W kwiaciarni układam bukiet, bo przysypiająca kwiaciarka bez chwili zwątpienia mi na to pozwala, wręczam w dłonie twojej połówki, sama zaś udaję się w mroki nocy. Trochę mi niedobrze, trochę słabo, ale wreszcie przejrzyście, idę więc, idę, wracam do swojego łóżka, czystej pościeli, patrzę w sufit, wszystkie niedopowiedzenia wyrzucam z siebie razem z dymem papierosowym. 

Od tej pory każda twoja próba powrotu na to szczególne terytorium kończy się niepomyślnie dla twoich instynktów. Pytasz dlaczego, więc odpowiadam, że być może pewnego dnia zrobisz dla kogoś, komu zależy na twoim szczęściu to samo. Rozmowy przenosimy na bezpieczny grunt publicznej przestrzeni i pijąc herbatę z malutkich filiżanek już nigdy nie wracamy do tego, co było. 


Nie czuję się święta, ale wreszcie przestałam cię nienawidzić. Co nie oznacza, że obsesyjnie chcę, żebyś była obok. 

Domek z kart.

Moja głowa wchłania dźwięki i zamienia je w słowa.


- Jesteś w domu?
- Tak.


Kłamstwo. 

Twój dom jest tutaj, w tych ramionach, między tymi udami, w tych ustach, pod tymi palcami. Możemy nazywać domem przejściowym każdy budynek, w którym się znajdziemy, ale dobrze wiesz, że oboje jesteśmy bezdomni, gdy daleko od siebie. Nawet adresu zameldowania nie masz, zupełnie jak ja. Wieczny meldunek masz wyryty w moim sercu. 

Zimno mi. Tkam sobie kołdrę ze słów, którą przykrywam się nocami. Leczę delikatne skrzydła feniksa, uczę go latać na nowo. W głowie mam domek z kart na betonowych fundamentach. Dzisiaj nie będzie śniło się nic. 



M.


czwartek, 27 czerwca 2013

Obudź się.

Obudziłam się przed piątą rano, łydki miałam rozdrapane do krwi, w płucach uwięzły mi trzy tysiące nie do końca złapanych oddechów, a na poduszce było znacznie więcej włosów, niż powinno być.

Obudziłam się i poczułam to od lat nieobecne uczucie, jakbym miała zrobić coś złego, bardzo złego, co pociągnie za sobą wiele konsekwencji i kolejnych nieprzespanych nocy. Przemyłam twarz zimną wodą, łyknęłam kolejną porcję tabletek przeciwbólowych, pochodziłam boso  po mokrej trawie, po czym wróciłam i skuliłam się we własnym łóżku splatając dłonie i pozwalając temu wszystkiemu wyjść. 

Izolacja, szefowo, czas nauczyć się walczyć z własnymi instynktami.

Dlaczego jednak czuję, że moje ciało przestaje walczyć z tym, co je spotkało?

M.

środa, 26 czerwca 2013

Słowa i te inne.

Słowa. Tylko słowa. Aż słowa. Żaden problem, żeby bezmyślnie ułożyć je w potok pustaków. Żaden problem zreferować koleżance miniony dzień. Problem pojawia się, gdy pojawia się również odbiorca wymagający, chociażby jeden, ale wymagający. Wobec takowego odbiorcy mam pewne zobowiązania i nie mogę po prostu rzucić  zwyczajnego monologu nie zawierającego jakiejkolwiek głębszej treści, podejrzewam, że czułabym się z tym źle.

Ten 'artystyczny pierd' (tak, możecie liczyć, ile razy użyłam już tego słowa) jest dla mnie pewnego rodzaju azylem, miejscem, w którym ktoś, kto myśli, że wie o mnie wiele, często staje się zaskoczeniem, czasem miłym, czasem nie bardzo. Dość poważnie traktuję to, co robię, wkładam w prowadzenie bloga sporo refleksji, którymi na co dzień nie dzieliłabym się z każdym.

Do meritum jednak...


Takie refleksje nie są codzienne, często po prostu umykają, zanim zostaną przelane na klawisze klawiatury. Czasem siadam tu wiedząc, co chcę przekazać, lecz jakiś wewnętrzny pustostan wygrywa, wobec czego jestem zmuszona do odejścia w ramiona literatury, twórców, którym wychodzi lepiej niż mnie samej.  Staram się, by pisanie tutaj było swego rodzaju rytuałem dla mnie i mojej duszy, a nie tylko zwykłym przyzwyczajeniem.

Kiedy czytuję czasem to, co napisałam na przestrzeni lat (masochizm!), przypomina mi się wiele momentów ze swojego dość dziwnego i pokręconego życia. Każdy wpis zazwyczaj powodowany był jakimś ważnym wydarzeniem, czymś, co dla świata było zupełnie nieistotną chwilą, a dla mnie milowym krokiem naprzód...tudzież w tył. Chcę, żeby tak zostało, chcę, by w razie powrotu do tego za lat kilka nie naszła mnie myśl 'byłaś jak pierwsza lepsza blogerka w sieci', ale bym uświadomiła sobie, że to co się działo, dzieje tutaj, było i jest jakimś rodzajem autoterapii. Staram się być tylko wirtuozem słowa. Czy te starania będą owocne, pokaże mi zapewne czas.


Lata mijają, a pewne rzeczy w głowie pozostają niezmienne. 


Uśmiecham się półpromiennie do tych słów, wszak nienawiść to takie śmieszne określenie.

M.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Ku przestrodze.

Zasad są tysiące i miliony, większość stworzona po to, by je łamać, naginać, męczyć i olewać. Tak mówią na mieście. Są zaś zasady tak ważne jak dekalog, słowa Ryszarda z Klanu o czystych rączkach i zjedz mięso, a ziemniaki zostaw. Jedna z niezaprzeczalnie najważniejszych zasad mojego życia to: NIE WYCHODŹ Z DOMU BEZ SŁUCHAWEK, a kiedy tylko ową zasadę zdarzy mi się złamać - wszak pierdołą jestem i nic, co pierdołowate nie jest mi obce - żałuję tak gorzko, że żalem swoim mogłabym przepełnić kilka czar. 

Na tenże przykład piątkowym wieczorem wracam z koncertu Beaty Królowej Polski i orientuję się boleśnie, że zabrałam z domu nie te słuchawki, które miałam wziąć. Słuchawki z laptopa bowiem są absolutnie niekompatybilne z nieśmiertelną Nokią. Wstyd, hańba, żenada, kompromitacja, frajerstwo, wracajcie do domu. Wracam. W asyście piekielnego żaru lejącego się z nieba modlę się o złoty deszcz i złagodzenie bolesności nachodzących mnie okazjonalnie. Limuzyna na Wieś, o Której Bóg Zapomniał podjeżdża wesoło, a w środku jak zwykle to samo po godzinie 22 - zapach śmierci i starych ludzi, kilku podpitych niefiltrowanym denaturatem jegomości, hipsterka w okularach swojej prababci i kierowca z sumiastym wąsem. Zajmuję wolne miejsce z daleka od epicentrum zapachów i przymykam lekko oczy z nadzieją na szybki powrót i prysznic. A potem drugi prysznic i dziesiąty też.

Owo przymknięcie powiek trwało jakieś dwadzieścia do trzydziestu sekund, obok mnie usadowił się zaś dziad starszy człowiek z moją jakże ulubioną manierą mlaskoparskania.

W sensie, że trochę mlaska, a trochę parska, takie tam wygibasy narządu gębnego.

Kieruję wzrok za szybę, co by nie stać się nagle towarzyszem rozmowy, bo o mlaskoparskających wiem jedno - to nigdy nie są dobrzy towarzysze rozmowy.

Karma, dziwko. Kilka mlaskoparsków zapowiada nadchodzące słowa.

- Życie jest ciężkie.

I tutaj dochodzimy do meritum - gdyby baba miała słuchawki, to nie słyszałaby, albo skutecznie udawałaby, że nie słyszy, a nikt nie miałby pretensji, gdyż i ponieważ człowiek w słuchawkach słyszeć nie musi.

Ale słuchawek nie było. Była tylko powolna śmierć i halucynacje z niedożywienia.

Mlaskoparskacz zyskał sobie trzeci człon i stał się mlaskoparskachrząkającym, jakby chciał zwrócić uwagę na swoje, jakże genialne w swej prostocie, słowa. 

Powoli odwracam głowę i przytakuję lekko.

- Bardzo ciężkie, proszę pani.
- Mhm.
- Wie pani, w moich czasach (...mlask...), szacunek (...parsk...), młodzież! (...chrząk...), a dzisiaj to! (...parsk parsk parsk...)

Nie dyskutuję, wrzucam drobne partykuły, kiwam głową, zerkam w ciemności próbując zlokalizować, gdzież to się obecnie znajdujemy, widzę Itakę na horyzoncie, przepraszam, wstaję. Osobnik patrzy na mnie nieco zdziwionym i zawiedzionym wzrokiem, a z jego ust pada pytanie:

- Nie jedzie pani na Helenkę?
- Nie. To mój przystanek.
- W sumie to pani na dziołchę z Helenki nie wygląda.



Jak tak teraz o tym pomyślę, to wydaje mi się, że był to komplement mojego życia.

M.


sobota, 22 czerwca 2013

Ochota.

Tak naprawdę to wyobraź sobie, że siedzisz w ciepły dzień na ławce i czekasz na gości. Do nikąd się nie spieszysz i nigdzie nie musisz iść. I to jest to małe uczucie radosnej ekscytacji na to, co dobrego się zdarzy. Tak się czeka.
A jeśli goście idą trudną, krętą drogą i nie wiesz, czy po drodze się nie zgubią, nie upadną?
To się uśmiechasz, bo przecież znają drogę. Właściwie podśmiewasz się, bo musieliby być niesamowitymi idiotami, żeby nie trafić. Czekać naprawdę trzeba umieć.

(...)

- Będzie więc nauka.
- Zadziwię Cię. Do tego nie trzeba dużego nakładu pracy. Tylko dużo nadziei w sercu i optymizm.


A ja czasami mam ochotę zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, obrócić w proch, nie być. Nie czuć, nie myśleć, nie wiedzieć, nie bać się. 

Zwyczajnie zniknąć z powierzchni wszystkiego.



M.

czwartek, 20 czerwca 2013

Klątwa jakaś.


Prześladujecie mnie.

Jak na spowiedzi mogę Ci wyznać wszystkie grzechy, krętactwa, nagięcia i przegięcia, których się dopuściłam. Nie boję się już przyznać, że manipulację wyssałam wraz z mlekiem rodzicielki i przez lata korzystałam z niej, żeby zdobywać potrzebnych mi ludzi i rzeczy. Nigdy nie kryłam się z tym jakoś szczególnie, a mimo to obiekty poddawane tej niechlubnej technice nie sprawiały wrażenia, jakby przeszkadzało im to szczególnie mocno. 

Przychodzi jednak moment, kiedy - po pierwsze - trafia kosa na kamień, po drugie zaś - bilans szkód znacznie przewyższa bilans korzyści. Wtedy czas na zupy z Azji, jak to określa J, czyli asertywność, empatię i inne wieloskładnikowe procesy, które przejść ostatecznie trzeba, bo gdy kochasz, to nie manipulujesz, nie kręcisz, nie stwarzasz pozorów nieistniejącego. To nie jest łatwe, bo z założenia nie powinno być, ale wiesz, że masz cały arsenał środków, które pomogą Ci owe procesy uczynić możliwszymi do wypracowania.

W wieku dwudziestu jeden lat dorosłam w końcu do modlitwy. I choć do dziś nie potrafię Ci odpowiedzieć, czy Bóg istnieje, czy ma na imię Allah, Jehowa, czy to Ty sam jesteś swoim własnym bogiem, to wiem jedno - warto choć w myślach podziękować za rzeczy, które Cię spotykają, okazywać wdzięczność, szacunek, nie wstydzić się prosić o miłość i wsparcie. 

Wracam czasem do wieczorów, kiedy kilkanaście zdań wystarczyło, by kobieta prowadziła przez pół miasta za rękę prosto do swojego mieszkania i łóżka, szukając mocno spełnienia i chwilowych uniesień, a gubiąc po drodze cały szacunek do swojego ciała. Wracam do porannego bólu głowy i pustych oczu, do gorzkich słów przecinających powietrze i dziesiątek nieodebranych połączeń, do poczucia zawodu zapijanego kolejną szklanką whiskey, która owego poczucia wcale nie zatapiała, ale wynosiła na znacznie wyższy poziom. Nie odcinam starego grubą kreską, nie rzucam w otchłań zapomnienia, rzucam czasem okiem. Ku przestrodze, by więcej nie wracać, by pamiętać, że to spełnienie bardzo krótkotrwałe. 

Nie chcę autodestrukcji i bolesnych poranków. Chcę być dobrą kobietą, dobrym człowiekiem, dobrą żoną i najlepszą matką. Szczerości chcę. Nawet, jeśli nie jest kolorowa.

M.

Nocami...

...znów mam ochotę tańczyć.



M.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Bez dachu.

Z nieba leje się skwar, hałas wokół nie cichnie, głowa chce się obronić, goni za spokojem. Sukienka klei się do ciała, oczy zasłonięte okularami a z ust wielkie milczenie. Chowam się w cieniu, incognito, wszak za gorąco na nadawanie skórze jakiegokolwiek zapachu, a bez zapachu jest szansa na przemknięcie niezauważonym.

Zmęczenie uznaję za jedyną słuszną formę radzenia sobie z obecną rzeczywistością. W głowie sprzątam jeszcze trochę burdel, nocami boli mnie niedotykana skóra i budzi ten średnio przyjemny ból, ale zamykam wtedy oczy wizualizując dobrą przyszłość, lepszą teraźniejszość, kontroluję oddech, rozluźniam napięte mięśnie, uspokajam autodestrukcyjne zapędy, odcinam strachowi dostęp do mojej głowy, wygaszam pewne obrazy. To kosztuje już mniejszy nakład sił, niż wcześniej. Jest progres. Staram się łapczywie nie brać tego wszystkiego, nie narzucić znów tego morderczego tempa, staram się wytrzymywać sama ze sobą.

A że jest gorąco, to bardzo letnia piosenka.



Z innej zaś beczki: dlaczego choleryk zawsze twierdzi, że cały świat wokół go wkurwia, podczas gdy jedyną osobą, która wkurwia i nakręca go tak mocno jest sam on?

M.

niedziela, 16 czerwca 2013

Refleksje nocne.

Jeżeli milczenie w natłoku głupich pytań nazywacie Państwo depresją, to mam depresję.

Bo czasem mi lepiej milczeć niż głupio odpowiadać. Rozmowa to trudna sztuka. Ciężko jest znaleźć dobrego towarzysza. A jak już się znajdzie, to dbanie o sztukę pochłania sporą część myśli. Słów. Emocji.

Krzyczycie Państwo, że się alienuję i nie trąbię na prawo i lewo, jak to niegdyś miałam w zwyczaju, ale nie rozumiecie, że pozowanie na królową zwyczajnie może się pewnego dnia znudzić. Idę sama ulicami miasta, które mimo wszystko zawsze będzie mieć dużą szufladkę w mojej głowie i ciepłe miejsce w sercu. Idę, widzę co jakiś czas kilka par oczu zwrócone w moją stronę, uśmiecham się promiennie, spojrzenia gasną.

Wchodzę w miejsca dobrze mi znane, żałuję, że widzą je tylko moje oczy, bo tak bardzo chciałabym je pokazać, opowiedzieć, poznać na nowo. Tłumaczę sobie, że właściwy czas przyjdzie. Póki co idę przed siebie. Nade wszystko zaś kocham rozmawiać z dziećmi, bo mimo naiwności swoich pytań potrafią najobiektywniej ocenić sytuację. Nie mataczą, nie kłamią w sposób perfidny i zawoalowany, nie udają troski. Bezczelnie wpieprzają ci się na kolana i z rozbrajającą miną wręcz łakną, byś uczyła.

Unosisz brew. Może dzięki temu nauczysz przy okazji samą siebie paru rzeczy?

Wieczorową porą zamykasz oczy, dziękujesz za kolejny dzień i modlisz się o te same pięć rzeczy, o które modlisz się zazwyczaj. Czasem jest ci gorzko, czasem ugrzęźnie ci łza pod okiem, czasem gotujesz się i dusisz we własnej skórze, ale zawsze warto to przeczekać, bo na jedną smutną łzę przychodzi pięć szczęśliwych. Tak to zawsze wyglądało i nie zamierzasz przestawać w to wierzyć.

Wieczorami boisz się wielu rzeczy, ale gdy rano zaświecą pierwsze promienie słońca, już wiesz, że strach też może być dobry.



M.

piątek, 14 czerwca 2013

Jak lewak został zmasakrowany, czyli krótko o miłości.

Czyli dzień jak co dzień w Diggalandzie.

Godzina czternasta, a właściwie czternasta dwie, biegniemy z drogą latoroślą przez miasto, gdyż ponieważ jestem spóźniona już o dwie minuty właśnie. W studio gorąco jak w piekle, krzesełko się szykuje. Całość trwa jakieś czterdzieści minut, przed skończeniem prezentuje się o tak:


A ja trochę tracę kontakt z rzeczywistością. Z latoroślą ustalamy, że rynek będzie dobrą opcją na odsapnięcie. Na rynku zaś widzimy ze stolika pewne billboardy, proporczyki i całą stadninę młodych kuców w studniówkowych garniturach?

- Karolino?...
- Nie...
- TAK!

Kwestia przepchnięcia się przez stado młodych prawiczków była drugorzędna. Wujek Janusz objął nas swoimi niewidzialnymi rękami rynku (Lubię takie układy, he he.) i grzecznie ustawił się do zdjęcia. Na koniec wycałował rączkę moją. Miałam poważny dylemat przed jej umyciem. Jestem teraz natchniona i obdzielam mądrością. Nawet się nie przyznałam do bycia lewakiem. To było zbyt epickie. Od kilku godzin przetrzepuję wszelkie kucowe strony, żeby znaleźć to zdjęcie. Poszukiwania w toku. 

Serio, zaczynam lubić to moje życie. Po drodze były ważne spotkania, miłe słowa i cholernie dużo dobrej siły. A z siłami nawet tęsknota może być łatwiejsza. 

A nowe wcale nie jest wrogiem dobrego.

M.


środa, 12 czerwca 2013

Nie ma, że boli!

Zachciało się królewnie nosić sukienki po kostki, kurwa jego mać.

Wpadam do gabinetu dentystycznego o ową sukienkę się potykając, z miną mordercy patrzę na panią z rejestracji.

- Dzień dobry, pomocy, boli.
- Ojej...

Pani z rejestracji mierzy litościwym wzrokiem i rozkłada ręce, bowiem lekarz zawalony dzisiaj dzień ma. Facetem nie jest, na lesbę też mi nie wygląda, więc argument na głęboki dekolt odpada w przedbiegach. Udaje mi się wynegocjować jutro, dziewiątą trzydzieści.

- A do tej dziewiątej trzydzieści?
- Tabletki przeciwbólowe...
- Biorę.
- To może silniejsze...
- Też biorę.
- Ból przychodzi falami?
- Mhm.
- No ja naprawdę współczuję, ja bym pani pomogła, ale no, co ja mogę...
- A młotek na stanie pani ma?

Rozglądam się po dobrze znanym gabinecie dentystycznym i przypominam sobie dwie sytuacje: dziada, któremu przed wyrywaniem mi zęba zagrała z telefonu muzyczka z Ojca Chrzestnego oraz panią Małgosię, która wiedząc, że przed gabinetem zostawiam swoją godność i dorosłość i zamieniam się w przestraszonego dzieciaka, doskonale poprawiała mi humor, raz nawet założyła kocie uszy i robiła miau miau przed wierceniem. Tęsknię za panią Małgosią. 

A co poza uczuciem wiecznej tęsknoty?

Nadal wypełniam przestrzeń dźwiękami. Siadam w gliwickim parku i uświadamiam, że boli mnie Polska. Że kocham ją, ale z daleka. Bez telewizji, bez ludzi wokół, bez tego wszystkiego. I doprawdy, nie wiem, jak to będzie, ale wierzę, że będzie dobrze.


Mądra dusza rzekła mi kiedyś, że cierpliwym może nazwać się człowiek, który całej tej pieśni jest w stanie wysłuchać od początku do końca. Moja cierpliwość zahacza zatem o masochizm, wszak całe życie broniłam się przed geniuszem tych dźwięków, a już kolejny raz przyłapuję się na spokojnym transie w rytm owych słów. Czasem trzykrotnym. To tak cholernie bliskie medytacji. 

PS. B. na żarty wzięło.

- A pojedzie ktoś z Tobą do tego dentysty? Nikt? No a jakbyś zemdlała, czy coś? Pamiętaj, mówimy o Tobie...

Więcej wiary we mnie, ja tu się staram.

M.

wtorek, 11 czerwca 2013

Ładne słowa, trudne słowa.

Czasem siedzę sobie z Nickiem Cavem na podłodze i dochodzę do wniosku, że w gruncie rzeczy umysł mam całkiem potężny. Silny. Zaprogramowany na zdobywanie. Chłonny, z naturalną barierą antybullshitową. Czasem szwankuje, jak każda maszyna, ale oliwię dzielnie, dokręcam śrubki, naprawiam zawiasy.

Tak, siedzę na owej podłodze, nie leżę.

Dowiaduję się, że jestem człowiekiem, który w mózgu innego człowieka zostawia wielkiego kaca i nie mam zielonego pojęcia, jak do owej wiedzy się ustosunkować, więc wzruszę ramionami i dyplomatycznie przemilczę, zanim na dobre się ustosunkuję.

Stosunkować, fajne słowo. 

Przepowiadam sobie, że kiedyś wyćwiczę ten umysł do tego stopnia, że ból fizyczny uciszę myślą, bo jakkolwiek silnie tam nie jest, to właśnie ów ból niszczy zdolność logicznego myślenia, rzuca po ścianach, wciska brzydkie słowa w usta, a dłonie układa w pięści. 

A potem znów siadam na podłodze i oddycham.

Wrócił do mnie sen. Nie miałam czasu jeszcze ugościć go należycie, więc czeka na zapadnięcie zmroku, żeby spokojnie chwycić mnie pod piersią i wtulić nos w moje plecy. Sen pachnie słońcem, tym dobrym słońcem. Nie tym ostrym, przed którym w filtrach chowam twarz, ale tym delikatnym, popołudniowym, tym, które roztopiło swego czasu śniegi mojej duszy.


Cholernie chce mi się tańczyć.



M.

czwartek, 6 czerwca 2013

Procesy.

Masz dwadzieścia jeden lat i widziałaś znacznie więcej, niż powinnaś widzieć.
W ciągu dwudziestu jeden lat zdążyłaś skrzywdzić dziesiątki ludzi i przez kolejne dziesiątki być skrzywdzona.
Wspominasz zalewane alkoholem porażki i celebrowane głośno i hucznie małe zwycięstwa.
W pewnym momencie przestajesz mówić ludziom o swoich rozterkach i problemach.

Bo słyszysz wciąż...

Zasługujesz na to. Na tamto. To ci się należy. Masz prawo do tego! 

Ale nikt nie pyta ciebie, czego chcesz. Nikogo nie obchodzi, że cieszysz się codziennością, inwestujesz we własne wnętrze, że lubisz rzeczy proste i z gustem, że chwile spędzone z muzyką z winyla cieszą cię bardziej, niż huczne imprezy. Nikt nie chce pojąć, że chcesz równoważyć, a nie popadać w skrajności. Że nie dążysz ku świętości, ale ku czystości ciała i umysłu. Zazdroszczą ci siły? Mobilizacji? Dlaczego więc zazdrość ich nie motywuje? Dlaczego siedzą w swoich norach i sceptycznie cmokają pod nosem, zamiast wziąć życie w swoje ręce i pozwolić sobie na rozwój?

Myślisz dużo, słuchasz, milczysz, gdy możesz powiedzieć za dużo. A Diabełek macha długimi kończynami dolnymi siedząc na stole i obserwując cię. Uśmiecha się lekko, gdy podtykasz mu świeże pęki ziół pod nos. Pytasz go, skąd ma ów trzymany w dłoni plik zdjęć, skoro położył ci go ostatnio na stole. Odpowiada, że odbitki zachował dla siebie.

I przypomina, że ty i twoja intuicja to jedność. I zawsze robisz po swojemu. Bo uczysz się, co jest dla ciebie właściwe. Bo masz już element swojej układanki i teraz czeka cię powolne układanie tych puzzli, aby scaliły się w wymarzoną całość.

I zawsze robisz po swojemu, nawet jeśli to zawsze oznacza w ostateczności.

M.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Niebo.

Dajcie mi muzykę na żywo, dajcie mi powietrze. Albo nie dawajcie, sama sobie wezmę.


Będę tam, Niku Kejwu. Bo czuję, że tego właśnie potrzebuję.

M.

Niebieskie poniedziałki.

A więc przyszedłeś ostatniej nocy.
W końcu. Czekałam na ciebie długo, myślałam, że już odszedłeś. 

Jesteś ze mną odkąd tylko pamiętam. Od dziecka przychodzisz we śnie, gdy dzieją się ważne rzeczy. 
Wysoki, szczupły, z przeraźliwie wręcz zarysowanymi kośćmi policzkowymi.
Nazywałam cię prywatnym Diabłem, albo gorszą wersją Nicka Cave'a. Gorszą, bo nieśpiewającą. 

Nienawidziłam cię, bo zawsze, gdy przychodziłeś pachniałeś utraconym. Skręcało mnie dziś na samą myśl, że przyniesiesz zapach słońca na skórze. 

Ale czekałam.

Włosy miałeś mokre od deszczu, a twarz smutną. Usiadłeś przy tym samym stole, co zawsze. Podałam ci herbaty, ale nie usiadłam po drugiej stronie, jak prawie zawsze, gdy rozmawialiśmy, ale na stole, na przeciwko Ciebie, opierając nogi o twoje krzesło. 

Przeprosiłam, że się poddałam, choć wymagałeś wiele. 

Chwyciłeś mnie za kostki i przytuliłeś twarz do moich łydek zanosząc się smutnym płaczem. Nigdy nie płakałeś. Zawsze z cynicznym uśmieszkiem podtykałeś coraz to nowsze wyzwania pod nos. Pękłeś, a ja nie miałam siły mówić, więc tylko czule głaskałam cię po zmoczonej głowie.

Łkałeś, że całe życie chciałeś dla mnie tylko dobrze, że potencjał, że ambicje, że talent, że jeszcze więcej. Zapytałam cię o zdjęcia. Te same zdjęcia, które owej złej nocy podsunąłeś mi pod twarz. 

Wyjąłeś z wewnętrznej kieszeni płaszcza plik zdjęć spiętych spinaczem i położyłeś na stole. 

Wstałeś i oznajmiłeś, że teraz dasz mi więcej swobody w działaniu, ale nigdy nie odejdziesz. Bo jedno bez drugiego żyć nie potrafi. Bo ja to ty, a ty to ja. Największy krytyk, najlepszy przyjaciel, najgorszy wróg i najsolidniejsza podpora. 

Ja to ty, ty to ja. 

Wyszedłeś i pierwszy raz nie zostawiłeś za sobą zapachu.

Wypieram dziś ze świadomości istnienie skrzynki na listy. Niech gnije w deszczu.

M.

niedziela, 2 czerwca 2013

Bo pióro się popsuło.

A długopisami pisać nie lubię. 

Lubię to pióro. Ciężkie, stalowe, z charakterem. Osiemnastkowy prezent od bardzo ważnych ludzi. Pamiętam, że aneksem do prezentu było dwieście panoramicznych, bo wiadomym było, że gdy wszyscy wokół się uczyli, ja i A. rozwiązywaliśmy w ostatniej ławce krzyżówki. 

Nostalgia uczepiła mi się tyłka jak rzep psiej dupy. Czuję się zimna i pusta, marznę w słońcu, zawieszam się nad widokiem dogasających świeczek, a świat coś ciągle mówi. Mówi dużo, szczeka, krzyczy, wyciąga szybkie wnioski, zadaje sztylety podszyte troską, ale wciąż sztylety. 

Odpalam kadzidło za kadzidłem próbując złapać w dłonie stracony zapach, cała absurdalnie przesiąknięta jestem owymi kadzidłami, ostrymi przyprawami, świeżym deszczem z lasu i wielką górą żalu. Znów wchodzę do pustej wanny i gapię się w sufit, bo gdy drzwi łazienki są zamknięte, to nikt nie zadaje pytań. Pytania zaś działają na mnie alergicznie, szczególnie te z kategorii: co u ciebie?, czy: jak się czujesz? Zmuszona jestem uśmiechać się półpromiennie i odpowiadać zdecydowanie mniej niż półprawdę, bo tak naprawdę się nie czuję, egzystuję z myślą o przyszłości, a nie teraźniejszości. Teraźniejszość kopie dupsko i bije po twarzy. Ja zaś nienawidzę użalać się nad sobą, ale kiedyś, kurwa, trzeba. A jako że jestem głupią blogereczką, to robię to tutaj, bo, jak już pisałam na początku, pióro mi się popsuło, kurwa jego mać.

Chciałabym wyciąć sobie z piersi serce, oczyścić z kurzu wspomnień, posklejać pęknięcia i złamania, a później umieścić w niewielkim kartonie i wysłać Ci pocztą. 

To serce z całą pewnością nie będzie mi potrzebne przez długi czas, a właściwie wolałabym, żeby go nie było, bo dość mi łamie kości wizja poniedziałku, wizja telefonów, wizja igieł w skórze i zapach pieprzonych poczekalni przed gabinetami lekarskimi. Doszłam do smutnego wniosku, że owe poczekalnie cuchną gorzej, aniżeli same gabinety, bo miesza się w nich beznadziejne oczekiwanie i rozpacz nieznanego. Ja, odkąd zaś sięgam pamięcią, wciąż na coś czekam i wciąż po coś wracam. I właściwie nie wiem dlaczego.

Nade wszystko zaś uśmiecham się, bo wtedy nie trzeba się tłumaczyć.


M.

sobota, 1 czerwca 2013

Dzień dobry, Polsko.



Biednemu zawsze wiatr w gębę i chuj w oko.
Bielsko-Biała dziś, definitywnie. Rozpisać się, naoglądać się. 

M.