czwartek, 29 sierpnia 2013

Sennik.

W zamierzchłych czasach miałam taką zwariowaną koleżankę, która każdego ranka w szkole wypytywała mnie o moje sny, a następnie wertowała senniki w poszukiwaniu ich znaczenia. Najczęściej tejże psychodeli nie dało się jednoznacznie interpretować, acz wszelkie próby niezmiennie mnie bawiły, bo według owych przepowiedni powinnam być już dawno martwa, bez zębów i z trzema mężami. A ja, hmm...still alive, still that nigga, zęby z pomocą dentystyczną się trzymają się całkiem dzielnie i zdecydowanie za mocno gryzą, a męża na szczęście nie jest mi dane posiadać, choć dwa pierścionki samotnie kiszą się gdzieś w czeluściach kartonu z rzeczami, które poszły w zapomnienie.

Minęły lata, a senna psychodela nie odpuszcza. Nie dalej jak tydzień temu sam Lenny Kravitz chciał zaciągnąć mnie do łóżka, a ja odmówiłam, bo uznałam, że nie mam na sobie wystarczająco ładnej bielizny.

- Pojebana jakaś! Nawet ja bym poszedł z Lennym do łóżka.

Dziś natomiast w zalanym orzechową wódką śnie pewien ktoś zdradził mi, że na moich urodzinach będzie śpiewał nikt inny, jak sam Maxwell, weszłam do klubu, a tam śpiewał dla mnie Ryszard Rynkowski. Tak, Ryszard Rynkowski tuptał wesołym krokiem po scenie o wymiarach metr x metr i śpiewał mi: szczęśliwej drogi już czas. Cóż, jaki kraj, taki Maxwell, rzekłam i zaprosiłam pana Ryszarda do duetu i wspólnego tańca. 

Do senników nie sięgam, bo nie ma tam dla mnie rozdziału, siedzę z panna Keys w głośnikach, uśmiecham się sama do siebie i przeciągam jak kot.

- Mów. Do. Mnie.
- Wow. 
- Hm?
- Takie proste, a takie...wow.

To chyba zupełnie jak życie. Czasami. Hm.


M.

Tydzień w zdjęciach, V.







1. Zapach niemalże doskonały.
2. Serce roztopione.
3. Pamiątki z Białorusi.




4. Poranek perfekcyjny! W pedalskiej pościeli.
5. Wampir ze Śląska.
6. Winter is coming!


 Plus słowo na dziś.


M.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Prezenty i zepsucie.

- Teraz musisz dać się zabrać na kawę.
- Muszę?
- Mam dla ciebie prezent. Z twojej ulubionej kategorii: obciachowo-urocze!
- Dobra, muszę. A zamienisz ten gówniany dzień na lepszy?
- Słowo harcerza!


Przewiduję zadawanie swagu stulecia na szpitalnych korytarzach. Jeśli kiedyś dostanę miejsce, oczywiście. Okazuje się, że życie w tym kraju jest niesamowicie skomplikowane. 

A że raczej nie stanie się to w ten weekend, poważnie zastanawiam się nad wyjazdem na trzeci koniec świata w bekająco-pijącym męskim towarzystwie. Bo opuszczenie corocznego tripu w Miejsce, W Którym Psy Szczekają Dupami to trochę jak przegranie życia. Więc jeśli będę miała się tam jak dostać - jadę i zapijam się na śmierć. Jeśli nie - zostaję i zapijam się na śmierć. Tyle opcji!

A skoro na bieżąco z trendami być wypada, wracam dziś wymęczona jak koń po westernie, człapię po schodach i słyszę, jak El Papino woła. Siedzi przy laptopie i pyta:

- Córka, co to jest ta Mili Cyrus? I czemu cały Internet o niej pisze?
- No bo narobiła wiochy, to piszą.
- Oglądałem jakieś fragmenty, co za zepsucie!
- No. 
- Masz mi obiecać, że jak już te twoje śpiewanie w pijackich melinach zamieni się w coś godnego uwagi, to nie przyniesiesz takiego wstydu.
- Ja jestem dobra dziewczyna.
- Tylko czasami ci w życiu nie wychodzi.
- Dokładnie. 

Tym wesołym akcentem podsumujmy dziwne zdarzenia dziejące się od niedawna.


As fuck.

M.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Baw się dobrze.

Coś się kończy, coś się zaczyna, mówią. Zgodnie z ową zasadą moja przygoda z Gliwicami oraz Największym Zadupiem Świata dobiegnie niebawem końca. Może nawet prędzej niż myślę. Pozostały czas mam wykorzystać na szukanie lekarza, bowiem bez niego się nie da, a znalezienie dobrego lekarza to taka śmieszna ruletka jest.

Tęsknota będzie? Zapewne. Ale i ulga przy okazji. W tym mieście nic więcej zdarzyć się nie może, pomyślałam dziś patrząc na puste miejsce przy stoliku i niedopitą herbatę. Mały letarg przerwany dzwonkiem telefonu.

- Zapomniałem ci powiedzieć, zacznij sypiać może, bo wory pod oczami masz jak ofiara przemocy domowej. No, a poza tym, to baw się dobrze.

Baw się dobrze odbija mi się echem po głowie jeszcze kilkanaście razy, uśmiecham się już bardziej z przyzwyczajenia, niż z autentycznej ochoty. Kontrolnie wyciągam z torebki lusterko i już widzę, że makijaż średnio mi się dzisiaj udał. Czuję, że jak wstanę, to dostanę jakiegoś zawrotu głowy, więc siedzę jeszcze chwil parę, kończę herbatę, łapy mi się trzęsą, kelner o orzechowych oczach przygląda się badawczo, na kilkanaście sekund łapiemy kontakt wzrokowy, ale nie wytrzymuje i spuszcza oczy w dół.

Zajebiście się bawię, nie ma co. Kaca moralnego miało nie być, a jakieś jego mdłe echo czai się w eterze, a z owym panem bardzo się nie lubimy, więc szybko wstaję, wyplątuje słuchawki z czeluści torby, idę w swoją stronę, jak zwykle w swoją stronę.

Odkryłam już źródło tej zimy, to nie powietrze, to ze mnie jakiś lód idzie i nawet najcieplejszy koc nie jest w stanie go okryć.

I tak na dopełnienie wszystkiego pierwszym, losowo włączonym utworem okazuje się to.


I Ty przeciwko mnie, Brutusie?!

Aczkolwiek, niech no ino dodam, że drugi raz dzisiejszego dnia słyszę słowa: chcę, żebyś tu była i ten drugi raz one robią wrażenie. Więc może nie do końca tak z tym chłodem. A może sama już nie wiem? Nic nie wiem. Chyba trzeba będzie dziś posiedzieć nad autostradą.

M.

sobota, 24 sierpnia 2013

A niech cię, 25.



Jak każdego roku, gdy nadchodzi dwudziesty piąty, czuję, że przez cały dzień nie będę miała się gdzie podziać. I mimo że lata lecą, to wspomnienie śnieżącej niemieckiej Vivy nijak się nie zaciera. A dwudziesty piąty stał się symbolem przełomu. Smutnym początkiem końca czegoś tam i czegoś tu, obok. I mimo dwudziestego drugiego roku na karku wciąż zdarza mi się upuścić parę łez. 

Bo tak naprawdę nadal mam dziewięć lat i nadal nie rozumiem pewnych rzeczy. A im więcej czasu upływa, tym bardziej ich nie rozumiem.





Tęsknię za rzeczami i ludźmi, którzy już nie wrócą i nie będą mieć miejsca, to paranoiczne.

M.

piątek, 23 sierpnia 2013

Nadejdzie.



Wystarczyło dosłownie kilka dni umiarkowanego ochłodzenia, żeby głowę nawiedziła wizja zimy. A zima to ten utwór, płatki śniegu tańczące we włosach i rękawiczki za duże o kilka rozmiarów. Wielkie świece wypalane do rana i niekończące się rozmowy przy grzanym winie. Zimową porą zawsze tęskno mi za Warszawą, za chłodnym świtem na Starówce i wpatrywaniem się przez szybę kawiarni na mężczyznę parzącego kawę, który miał stać się kimś, ale porzuciłam przedwcześnie próby uwiecznienia jego postaci na papierze.

Zima to idiotyczna różowa czapka, której ostatnio dokupiłam szare towarzystwo do kompletu. Teraz mam dwie idiotyczne czapki + niedawno znalezioną i odkurzoną czapkę Anny Kareniny, z którą jednak wypadałoby poczekać na solidne mrozy. 

Mogłabym pokochać zimę, gdyby nie wciąż wyraźne po kilkunastu latach wspomnienie wychłodzonego domu, kawy zbożowej w szafce, konspiracyjnych półszeptów, łez i dłoni splecionych do modlitwy. Kiedy ten flashback przychodzi na skutej lodem ulicy, mam ochotę wykrzyczeć światu prosto w twarz, że niczego nienawidzę równie mocno, jak zimy i kawy zbożowej. 

Ale nie krzyczę. Mimo świąt, których nigdy nie ma, mimo czerwonemu nosowi i piekącym uszom, mimo faktu, że piękny, świeży śnieg zamienia się w rozmokłą breję. Nie krzyczą usta, bo krzykiem się brzydzą, krzyczy bezgłośnie coś w środku tylko. 

Wprawdzie lato astronomiczne jeszcze trwa, ale ta zima już jest, kwestią czasu jest oficjalne jej rozpoczęcie pierwszym chłodem. A razem z zimą rozpoczyna się okres czekania...na wiosnę. Bo na wiosnę zawsze warto czekać.


Miało nie być smutno, ale organizm mi się rozjebał po raz kolejny, fizycznie czuję się jak gówno, a Ketonal zacznę niebawem wciągać nosem. I mam ochotę się zakopać pod kołdrą i wyjść dopiero, gdy znowu będą piwonie. 

M.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Witaj, szkoło!

Brejking nius: Tadek złamał nogę. Podobno poważnie. Tym samym zostałam bez trenera na jakieś-zapewne-parę-miesięcy. I ze złamanym serduszkiem. Gdybym jeszcze wiedziała, gdzie Tadeusz mieszka, to zaniosłabym jakieś stejki (wege, oczywiście, ciekawe, czy by się skapnął), ale tak to po ptokach. Pozostaje mi więc cisnąć samej.

Zrozumiałam wczoraj ważną rzecz. Jestem środowym alkoholikiem. Nieuleczalnym środowym alkoholikiem. Nostalgicznie zrobiło nam się z M. na schodach.

- Liceum było zajebiste. Ciągle chodziliśmy najebani.

A teraz tylko w środy. Coś za coś, jak mówią, lepsze środy, niż nic. Faktem natomiast jest, że liceum wspominam z coraz większą nostalgią i chyba we wrześniu nawet przemycę się na kilka lekcji do pana Jerzego, co by powspominać stare czasy.

Nie o tym jednak miało być! O postanowieniach miało być, bezapelacyjnie.


Jestem nudna, fakt, ale przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy obejmę należny tron królewski (opcjonalnie prezydencki), a wtedy mym pierwszym rozporządzeniem będzie, że każdy obywatel wydrukuje sobie owe słowa i powiesi w widocznym dla oczu miejscu. I będzie czytał każdego dnia, aż przyjmie owe słowa do głowy całkowicie i z ich mądrości zacznie korzystać. A jeśli prezydentem jednak nie zostanę, to porwę się przynajmniej na jakieś sympozjum o szufladkach. Ale powtarzać się nie będę, wszak na Alzheimera JESZCZE nie zachorowałam. 

I w ogóle czas ogarnąć swoje podwórko, bo się rozpanoszyły za bardzo pewne osobniki za czas bezkrólewia. A ja sprzątać po innych nie lubię. W zupełności mi wystarczy, że mieszkam z brudasami. 

Z bardziej niesamowitych rzeczy, to dzisiaj w szatni wiążę buta siedząc na ławce, aż nagle słyszę: przepraszam, pomogłabyś mi zapiąć biustonosz? 

Podnoszę wzrok, a moim oczom ukazuje się blondynka z karmelową skórą o uśmiechu godnym anioła. Nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego, wszak ładnych blondynek na świecie pod dostatkiem, ale owa cyckonoszowa stała przede mną odziana jedynie w sportowe bokserki. Poza owymi bokserkami była naga, jakby tą Michał Anioł dłutem wyharatał. Jako dżentelmen rzecz jasna pomogłam, a potem na bieżni sobie o owej sytuacji przypomniałam i prawie z tej bieżni spadłam. Moje oczy są szczęśliwe, kolano nieco mniej. Coraz poważniej rozważam karierę hydraulika, albo tego, no, montera czegoś. Anten na przykład. Albo kamer. Życie stoi otworem, Szefowo, tyle opcji, tyle wygrać! 

Rzecz jasna nie byłabym sobą, gdybym po wyjściu na powietrze nie wykręciła numeru do M. i nie opowiedziała mu zaistniałej sytuacji. Potok słów wysyczanych z drugiej strony był wręcz imponujący.

- Że też kurwa...zawsze...ty...zawsze...życie kolorowe...
- Ale kredki chujowe.
- Witaj, szkoło, nowe kredki w piórniku...

Witaj, szkoło!


M.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Autostrada.

Dnia 23 stycznia roku pańskiego 2012 napisało mi się: gdybym była facetem, obtapetowałabym sobie słowami tej pieśni cały pokój.



Dziś mamy 20 sierpnia roku 2013. I zdania nie zmieniam. A fakt, iż facetem nie jestem nie zmienia niczego. Penis w głowie, też mi się to kiedyś napisało. Powstał z martwych. 

Jestem zmęczona, zwyczajnie zmęczona. Psychicznie, fizycznie, życiowo. Paradoksalnie owo zmęczenie kopie mnie w tyłek i każe robić jeszcze więcej. 

Po zmianie dekoracji na jesienne daję się dopaść lekkiej melancholii, wdycham powietrze przesiąknięte zapachem drzewa sandałowego i oczy mi błyszczą na realizację tego, co mam w głowie. Wieczorami siadam czasem na barierce nad autostradą i puszczam te durne bańki mydlane. Patrzę, jak szybują lekko w przestrzeni, po czym bezwstydnie pękają, rozpadają się na tysiąc części, a po wirującym pięknie zostaje wielkie nic. Czasem z uśmiechem wpuszczam w owe bańki dym papierosowy i wtedy po pęknięciu zostaje szara smuga w powietrzu. Smutne i piękne. 

Siedzę nad ową autostradą i lekko mnie w żołądku zaciska w związku z nie do końca wyleczonym lękiem wysokości. Już nie paraliżuje. Coś o czasie mówili, co rozwiązuje supły duszy i opatrza rany. I chyba mieli rację. Coś ten czas miał czynić- wzmacniać, definiować, szlifować? Możliwe. Za wcześnie na wyroki. Za wcześnie na osądy. Przyjęcie skończy się wszak dopiero, gdy ostatnia para zejdzie z parkietu. 

Hipnoza trwa.

M.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Dupa skała, łapa flak.

Ugięłam się, choć miałam się nie uginać. Ugięłam się dzisiaj o 17:30, widząc Tadka wesoło machającego z drugiego końca siłowni. Ugięłam się, tak, powtórzę się jeszcze raz, ugięłam się!

Naszprycowana tabletkami przeciwbólowymi zmierzam w ciemny kąt, gdzie padają stękania ze sztangami w ręce do lustra.

- Cześć, Tadek.
- No siema, Madana. 
- Przyjmuję twoją propozycję. Bez stejków, bez supli i oliwki, ale przyjmuję twoją propozycję.

Ma taki uśmiech, jakby dostał właśnie wejściówkę na randkę z Pudzianowskim. Nie pierdoliwszy się zbyt długo z dyskusjami, z eksperckim wzrokiem obchodzi mnie dookoła i łapie w różnych miejscach. Po soczystym klapsie w tyłek odruchowo zamachuję się na sprezentowanie Tadeuszowi wielkiego liścia, ale ten łapie mnie w nadgarstku, potem w ramieniu i z dresiarskim rechotem oznajmia:

- Dupa skała, a łapa flak. Ja cię zrobię, zobaczysz.

Trochę się dąsam, ale po władczym: bez wstydów, to nie burdel! poddaję się ochoczemu coachingowi. Na pytanie, czy wersja lajt, czy napierdalamy po hardzie, odpowiadam, że to drugie. No i napierdalamy. Po godzinie łezki mi ciekną z oczu i czuję się z grubsza, jakby walec mnie przejechał.

- No, powiem ci, cipa nie jesteś, Madana. 
- Dziękurwa...kuję. 
- A czemu tak nagle się rozmyśliłaś ze swojego napierdalania na bieżni?
- Potrzebuję silnego ciała, Tadek. 
- Po co?


Żeby się przed nim samym bronić, żeby nie dać się rozłożyć, żeby się zwyczajnie nie dać własnym słabościom i dolegliwościom?

- A taki jakiś kaprys. 
- He he, baby. 

Po czym łapie mnie jak worek kartofli i odnosi pod szatnię, mimo moich protestów.

- Nie cip. Widzimy się jutro. 

Aye...jeśli jutro nadejdzie.

A miałam pisać o koncercie Grzesia...tylko sił już brak.


M.




Tydzień w zdjęciach, IV.




1. Kolejny powód do przejażdżek.
2. Long live the King!
3. Kochanie, Courtney jest już w domu.



4. Trudne sprawy.
5. Perspektywa ma znaczenie.
6. Czerwone powroty.




7. Pan Turnau czaruje. Z panem Sikorowskim...
8. I sam.
9. Królik Morderca w natarciu. Z myślą o Zającu <3

Jeszcze tylko słowo na niedzielę.


M.

sobota, 17 sierpnia 2013

Dzisiaj będzie dużo facepalmów.

Po pierwsze, ludzie bez osobowości i charakteru, kalkujący czyjeś zainteresowania i pasje jak swoje własne.




Po drugie, mój niezmiennie ukochany koniec Internetu, czyli tenże blog i ta pani.



W związku z moimi ciągłymi pytaniami: czy to jeszcze beka, czy już na poważnie, wychodzę do Was z zagadką, a mianowicie: znajdźcie pięć szczegółów różniące oba zdjęcia


W tym momencie zaczęłam się obawiać o swoje fundusze, gdyż pani Mona żąda bodajże pięciu ojro za publikację swoich zdjęć w Internecie.

Trzeci facepalm dla mnie. Za wracanie z gołym biustem chłodnymi nocami i rychło powracające zapalenie strun głosowych. Ono nadchodzi, czuję to. Na wieczornym koncercie spróbuję się nie odzywać, obiecuję. I wezmę jakąś apaszkę, czy coś. I postaram się nie śpiewać po drodze Skyfall. A tak między nami, to nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Mam ochotę się wtulić i zasnąć. Nie odliczać dni. Zwyczajnie być obok. Nie pytać i nie odpowiadać.

Tymczasem jednak sukienka czeka.


M.

piątek, 16 sierpnia 2013

Jestem monotematyczna.






Seans Evity przy dość mocno podupadającej fizyczności zdecydowanie nie był moim najlepszym pomysłem na ten dzień. Standardowo, Twoje zdrowie, Mamo. Dzisiaj nie melisą, a szałwią. Taka jestem szalona. Ho ho!

- A ty czego ryczysz?
- Bo skończę jak Evita.
- Kimkolwiek jest Evita, odeśpijże w końcu.

M.



Ku chwale tagom!

Zającowa podkusiła, a mnie się dziś wybitnie cięty humor trzyma, więc ku chwale ekshibicjonizmowi i ja podejmuję się wyzwania 50 faktów.


1. Wzór płaszcza na powyższej fotografii to mój absolutny ulubieniec na sezon jesienny. Wręcz uwielbiam płaszcze w stylu Inspektora Gadżeta.

2. W mojej szafie można znaleźć praktycznie tylko groszki, koronki, czarne ubrania i nieswoje koszule.

3. Kocham się we wszelkich dewocjonaliach: różańcach, krzyżach, obrazkach i ikonach. Kiedy już będę miliarderką, wybuduję sobie ogromny pokój, który będzie wyglądać jak meksykańska kapliczka.

4. Zawsze wącham owoce i warzywa przed kupnem, potrawy przed zjedzeniem i generalnie wszystko wącham.

5. Za młodu i pięknu (i później też) chciałam być perfumiarką. Kradłam matce kwiaty ze skalniaka i maczałam w spirytusie kradzionym ojcu, albo w smalcu kradzionym sąsiadce. Generalnie miałam wtedy dość mocno przejebane.

6. W ogóle byłam paskudnym dzieckiem. I nienawidziłam przedszkola. Moja przygoda z ową instytucją skończyła się, gdy obcięłam koleżance nożyczkami jej bujny koński ogon.

7. Gdzieś w dziennikach gimnazjalnych zapewne do dziś istnieje uwaga: 'uczennica demonstruje zakładanie prezerwatywy na butelce i wyrzuca kolegom plecaki przez okno.'

8. Moją prawdziwą matką jest Madonna. Z biologiczną się nie lubimy.

9. Jak miałam trzy lata, przeurocza kuzynka kuzynki z Mazur nauczyła mnie czytać i po powrocie do domu przeczytałam W Pustyni i w Puszczy. Myślę, że gdzieś wtedy znienawidziłam Sienkiewicza.

10. Gdy się bardzo, ale to bardzo denerwuję, albo boję, zaczynam się śmiać. I to w taki najgorszy sposób.

11. Jestem trochę kabalistką, trochę buddystką, trochę żydówką i trochę wszystkim innym. Przyjmuję elementy religii, które mi pasują i sklecam je w jedność. Nie narzekam.

12. Parafrazując Marysię Peszek: nie wiem jak umrę i z kim, ale wiem, przy jakiej piosence.


13. Podkochuję się w nieżyjących ludziach. Na przykład w Coco Chanel.

14. Jako dziecko wierzyłam, że urodziłam się czarna, ale matka kąpała mnie w wybielaczu.

15. Gardzę ludźmi, którzy nie przeczytali Lalki Bolesława Prusa.

16. Śpiewałam kilka lat w gospelu, potem chciałam zrobić solową karierę, ale nie wyszło. Dziś okazjonalnie bujam się po spelunach z karaoke i czasami wygrywam dużo alkoholu.

17. Jestem trochę nawiedzona. Od dziecka nawiedza mnie w snach mężczyzna łudząco podobny do Nicka Cave'a i rozmawiamy o przyszłości.

18. Mam słabość do wysokich obcasów, gejów, wina i chłopców z diastemą.

19. Sama mam diastemę, bo jako dziecko wypychałam sobie językiem jedynki do przodu, żeby mieć taką szparę między zębami jak Madonna (nie pytajcie.)

20. Na liście moich marzeń istnieje Nowy Jork i Paryż.

21. Mój syn będzie mieć na imię Adam, to już dawno postanowione.

22. Moja ulubioną kreskówką było Tom & Jerry.

23. Każdego roku wmawiam sobie, że jestem już zbyt stara, żeby na koncercie cisnąć się pod samiutkie barierki, ale każdego roku i tak to robię.

24. Mam autograf Rysia z Klanu.


25. Jak robię coś prawą ręką, to lewa robi to samo. I nie umiem nad tym zapanować.

26. Mam też problemy z równowagą. Kiedy idę z kimś, zawsze muszę iść po prawej stronie, bo jak idę po lewej, to kręci mi się w głowie.

27. Absolutnie nie posiadam zdolności plastycznych. Żadnych. Najmniejszych.

28. Mam za to ukrytego skilla w gotowaniu i uwielbiam łączyć smaki, które pozornie wydają się wykluczać.

29. Jak już przy temacie kuchni jesteśmy, to uwielbiam zioła i wszelakie przyprawy. Nigdy nie wiem, kiedy przestać sypać.

30. Nie zasnę, kiedy ubrania nie są poskładane. Mogą leżeć na stole, fotelu, gdziekolwiek, ale muszą być poskładane.

31. Czasami lunatykuję i budzę się na tarasie.

32. Mój historyk z liceum do dziś twierdzi, że kiedyś zostanę prezydentem.

33. Moje życie to ciągły strach, że Reni Jusis mnie znajdzie.

34. Mam nadwrażliwy słuch i zmysł powonienia, ale za to totalnie otępiały wzrok. Podobno powinnam nosić okulary. Hmm.

35. Mieszkam tymczasowo na mentalnym i fizycznym końcu świata. A tak w ogóle to zaliczyłam w życiu 23, albo 24 przeprowadzki.

36. Zaliczyłam też chyba wszystkie kolory włosów. Oprócz tego.


I raczej nie planuję zaliczenia.

37. Mam alergię na kakao, jad pszczeli i głupich ludzi.

38. Mam w głowie bibliotekę muzyczną godną iTunesa. Mój mózg wypełniony jest dźwiękami, nazwami albumów, datami wydania i tekstami. Mam piosenkę na każdą okazję.

39. Kocham kwiaty. W szczególności piwonie.

40. Napisałam kiedyś książkę, ale ją spaliłam.

41. Umiem się porozumiewać po angielsku, hiszpańsku, niemiecku i w łacinie podwórkowej z dialektem suahili.

42. Mam 21 lat i zmarszczki mimiczne od ciągłego marszczenia czoła. Tak, często się dziwię.

43. Uwielbiam amerykańskie seriale, z Dexterem, Californication i 2 Broke Girls na czele.

44. Telewizor włączam z własnej woli raz na dwa lata: na Euro i Mundial.

45. Boję się krzyku i Majki Jeżowskiej.

46. Kto ośmieli się mnie połaskotać, ten zginie w czeluściach piekieł.

47. Naiwnie wierzę, że olej kokosowy jest remedium na wszystkie problemy świata.

48. Kiedy mam pmsa, tulę się nawet do ściany.

49. Marzy mi się Guernica Pabla Picasso na całej ścianie.


50. Mój ulubiony pisarz to G.G. Marquez, a najukochańszy zapach po wsze czasy to Madness Choparda.


PS. Proszę nie zapominać, kto dziś obchodzi 55 18 urodziny!



M.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Wspomnienia na zdartej płycie.

Może gdybym tak namiętnie nie wykonywała Midnight Train to Georgia pod siłowniowym prysznicem, to bym zdążyła na autobus. Ale nie zdążyłam, a mówią, że dzisiaj święto.

Tak, dzisiaj święto, wszak dokładnie cztery lata temu o tej porze ujrzałam Jej Boskość na własne, półślepe oczy.



No, a Matki Boskiej Zielnej było wczoraj, gdy po wizycie hipsterskiego DHL-owca znalazłam resztki zioła zalegające w szufladzie i w chilloutowym nastroju wypuściłam kilka dymnych znaków na tarasie. 

Widząc, że następny autobus za ponad pół godziny, wzięłam dupę w troki i drogę na koniec świata postanowiłam pokonać piechotą. Beata, Niepokalana Królowa Polski śpiewała swego czasu, że siedzi i myśli...jakkolwiek ze słowami wyśpiewanymi przez ową panią zazwyczaj się zgadzam, tak tu muszę sprostować: znacznie lepiej mi iść i myśleć, aniżeli siedzieć. Komu w drogę, temu trampki na nogi i słuchawki w uszy. 

Wystarczył dosłownie początek pewnego utworu, żeby uśmiechnąć się do własnych wspomnień.





Oto myślami w momencie wracam do pewnej wybitnie nudnej domówki dwa lata wstecz, domówki zwiastującej osobiste i emocjonalne pożegnanie z jednym z tych, z którymi porozumienie zyskiwało się poprzez spojrzenia, a nie zawiłe dialogi. A, Człowiek, Który Gardzi Rapsami, włącza z jutubów wyżej zapostowaną przeze mnie pieśń i zaczynamy tańczyć tuptać w miejscu w wielkim uścisku. Cała sytuacja zapewne byłaby słodka i wręcz romantyczna, gdyby nie fakt, że byliśmy spici jak dziwki i co chwilę ktoś komuś wdepnął na stopę, któreś z nas obiło się o ścianę, czy coś w ten deseń. 

Przy wersie:


They say you can't turn a bad girl good

But once a good girl's gone bad, she's gone forever..
I'll mourn forever
Shit, I gotta live with the fact I did you wrong forever



A. chwyta moją głowę i zaczyna płakać jak dziecko, a z nim ja i cała reszta imprezy (oni ze śmiechu). Piosenkę zapętlamy trzykrotnie, aż w końcu ktoś lituje się i wyłącza słodko-gorzkie dźwięki.

Dwa dni później A. jest już na drugim końcu Europy, a ja, rzecz jasna, nie przychodzę się żegnać. Bo nienawidzę tych ostatecznych pożegnań tak mocno, że żołądkiem wywraca mi na wszystkie strony na myśl o takowym. 

Dzisiaj łez nie było, było to tęsknąco ssące uczucie w sercu i uśmiech do tego, co było. 

Z rzeczy bardziej przyziemnych i przyszłościowych, przed poniedziałkową wizytą w gabinecie lekarskim wolałabym zasnąć i się nie obudzić, albo obudzić na Bora Bora, albo obudzić się w bardziej sprawnym ciele. 

Czasami wspomnienia i małe iskierki nadziei to jedyne, co zostaje. Łapię te małe iskierki, aby pewnego dnia wzniecić z nich ciepły i bezpieczny ogień. 

Wznoszę toast za wspomnienia. Melisą.

M.

Osiem sekund...później.

Wracam czasem do Ośmiu Sekund.

Wracam do przemeblowania umysłów ludzkich, do inwentaryzacji pragnień i niedopowiedzeń szeptanych przez ciszę. Wracam czasem do Pana, Panie Mrożek i jest mi zwyczajnie smutno i nieswojo, ale jednak z dużym ciepłem w sercu.


Niechże ziemia Panu lekką będzie, za tę żywą ideę, bo jak to kiedyś Pan napisał, nam już nie formy trzeba, lecz żywej idei. Ona jest gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, namacalna wręcz, choć jeszcze nieobjęta umysłem. 

Jak spróbujecie w komentarzach wstawiać jakieś świeczki, to się zdenerwuję. 


Z innej beczki zaś. Gdy świeżo poznani ludzie wypłakują się w rękaw mojej koszuli, mam ochotę uciec jak najdalej. Muszę wyjść. Sama. Poukładać pewne fakty buzujące w głowie. Nisko dzisiaj. Dziwnie. Nieswojo. Ale ty i tak powiesz, że to kac. 

Dekadentyzm mamy w twarzach, Szefowo.


M.

środa, 14 sierpnia 2013

God damn DHL!

Wczesne wolne popołudnie. Rodzina wyrzucona na rodzinne rozrywki. Wolna chata to doskonała okazja, żeby się nie krępować, założyć koturny do rozchodzenia i w bokserkach wesoło gotować sobie przy akompaniamencie dzikich baunsów.

Jestem gdzieś w połowie operacji nie spierdol sosu, wybitnie wczuwam się w muzykę.



- Dzień...dobry. DZIEŃ DOBRY!

Chuj bombki i sos strzelił, wylądował z garnka prosto na podłodze, w ostatniej chwili odskoczyłam przed wrzątkiem i nie uległam poparzeniu, a co najważniejsze - buty ubrudzeniu.

W progu kuchni stoi kurier DHL. Skądś kojarzę mordzie, hipsterskie okularki. A, kojarzę. Jakiś miesiąc temu w przypływie pmsowych hormonów chyba nazwałam go ciotką, bo bał się mojego psa.

Na litość boską, bał się tego.


- Ja przepraszam, że przeszkadzam, ale do taty dzwoniłem i on powiedział mi, że mam wchodzić bez dzwonienia, bo pani spod tej muzyki i tak nie usłyszy. Pomogę to posprzątać, przepraszam.

That shit cray. A więc tak zaczyna się 90% pornoli!

Jeszcze się nie odezwałam, jeśli nie liczyć jezusmariakurwajebanajegowdupęmać przy tym, jak sos wyskoczył mi z pieca jak Magik z okna. Nie lubię być zaskoczona, czuję, jak jakiś burak rozlał mi się po twarzy, na szybkości rzucam pierwszą lepszą kuchenną ścierkę na podłogową plamę i próbuję nieco obciągnąć w dół bokserki.

- Z pustego i Salomon nie naleje, jeśli wie pani, co mam na myśli. 
- Bardzo śmieszne. Zaraz poszczuję pana psem. Tylko musiałby najpierw wygrzebać się z łóżka i zorientować się, że ktoś wtargnął do domu. 
- Kolejnego kosza mógłbym nie znieść. Podpisze pani?

Podpisuję, modlę się, żeby ten hipsterek zniknął, a najlepiej nigdy się nie pojawił. Ale przypomina mi się pewna kwestia sprzed paru dni.

- A macie może takie DHLowskie czapeczki na zbyciu?
- A po co pani czapka z DHLu?
- Bo muszę kogoś porwać. Będę jeszcze potrzebować waszego samochodu.
- Następnym razem może? 
- Zrobię obiad!
- Oby nie wylądował na podłodze...

Przy wyjściu pada jeszcze cichutkie:

- I ten...ładnie pani tańczy.
- Może pan już wyjść i udawać, że to się nigdy nie zdarzyło?
- Zdarzyło się!

Hipster będzie opowiadać kumplom, że w Czekanowie jakaś dupa tańczy w koturnach po kuchni, a ja...

Ja od dziś zamykam drzwi na klucz.



M.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Zjednoczone Stany Urażonego Męskiego Ego.

To był dobry dzień. Zajebiście dobry. Tak dobry, że zakończenie go na siłowni było tylko dopełnieniem owej zajebistości. 

Ale nie.

Wracam sobie wesoło, Frank Ocean śpiewa w słuchawkach, przerwany połączeniem przychodzącym.

- Jestem pod twoim domem.
- Co?
- Po prostu. Jestem. Musimy porozmawiać. 


Dwie minuty później wsiadam do samochodu i widzę obraz nędzy i rozpaczy z miną zbitego psa.

- Musiałem cię zobaczyć.
- Widzieliśmy się przedwczoraj.
- Musiałem.
- I po to wystajesz pod moim domem?
- Nie gniewaj się. 

Parę minut i krzyków później przez powietrze zasranego Nissana przecinają słowa:

- Nie jesteś tylko ciałem, wiesz? Może gdybyś nie była taką zimną suką, to byś zobaczyła pewne rzeczy.

Mhm. To chyba nic tu po mnie. Gdzieś za zatrzaśniętymi drzwiami wyją jeszcze jakieś przepraszam, wróć, wcale nie miałem tego na myśli.

Gorący prysznic, wrzący wręcz, jak zwykle poszukiwanie wielkiego zen. Niespodzianka. 

W skrzynce czeka kolejny mail z kategorii nie zawracam ci już głowy, ALE. Wszędzie ale, ale stało się nowym aneksem do umowy, jakkolwiek i gdziekolwiek. 

Dajcie mi jakiegoś ciepłego cycka do przytulenia, bo mnie trafi.

Zen. 

M.

Wycieczki.







Grunt to dać zabrać się w miejsce, gdzie odpoczywają nie tylko oczy, ale i głowa.

M.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dwie kartki.

O 9.14 przeszłość zadzwoniła do drzwi. Nie widziałam jej, bowiem zostawiła za sobą tylko poświatę ulubionej niegdyś męskiej wody perfumowanej i krótką notkę w skrzynce.

Jakbyśmy nie mieli telefonów i komputerów. Wygińcie, tchórzliwi romantycy, zaśmiecacie tylko przestrzeń i zabieracie cenny tlen.

Cofnijmy się jednak o trzy godziny wcześniej. Niecałe, wszak 6.40 to idealna pora na powitanie słońca w ogrodzie na karimacie. Wyrzucam ze skóry dreszcz nocnych koszmarów, uwalniam z ciała niepokój. Zamykam oczy, oddycham, splatam dłonie za plecami, gdzieś blisko umysłowego orgazmu, aż...

- A CO TY ZA ZEN TUTAJ ODPIERDALASZ?

D'oh.

Mimo wszystko jednak wyprowadzenie mnie z równowagi nie przychodzi ot tak, jak na pstryknięcie palcem. Poranek jest czasem na ciszę, a jeśli się odpowiednio działa, to ową ciszę można wygenerować nawet w środku piekła. Chociaż na chwilę.

Więc gdy o 9.14 przeszłość zadzwoniła do drzwi, wprawdzie nie miałam sposobności ugościć jej w swoich progach, jak za dawnych czasów. Nie podałam herbaty, nie usiadłam na kolanach i nie pogłaskałam po twarzy z trzydniowym zarostem...ale zatrzymałam kartkę w kolorze wyblakłej zieleni ze stoickim spokojem.

Bo wczoraj to już historia, jutro zaś to wielka tajemnica. Czy jakoś tak. Więc zamiast poświęcać owej przeszłości każdą sekundę myślenia, wyciszam demony w głowie chcące sponiewierać mnie raz jeszcze.

I może za wcześnie, może to zakazane, może totalnie szalone, ale czas bolesny utwór zamienić w przyjemny.




Mentalnie dzieli mnie od Ciebie odległość grubości kartki papieru. Odległość tej całej rzeczywistości. Odległość bezpieczeństwa, albo i nie.


Hejże, halo, dreszcze wszędzie.

M.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Tydzień w zdjęciach, III.

Bo nie ma siły na pisanie, jest uśmiech i zmęczenie po cudownym dniu.




1. Rozkwitły!
2. Kokaina.
3. Groszkowa goes back.



4. Moje Wielkie Cygańskie Wesele, pt. I.
5. Tu też rozkwitły.
6.Z Mehico!




7. Przynajmniej ty!
8. Czarna rozpacz.
9. Jazz!

A na nowy tydzień nowe wyzwania.


M.

sobota, 10 sierpnia 2013

Manekinie.

Czasem jestem trochę jak manekin na wystawie. W sukience skrojonej na miarę pusto patrzę w jeden punkt. Mijam się ze spojrzeniami pełnymi wyuzdania, z uśmiechami tak sugestywnymi, że aż obrzydliwymi. Przyciągam je do siebie jak magnes, a przyciąga je zwykła ciekawość świata, szukanie w obcych oczach odpowiedzi na pytania drążące korę mojego mózgu od lat, niczym korniki. Nie ma sympatycznych uśmiechów na męskich twarzach, jest uśmiech wyzwania, nie ma promiennych uśmiechów na obliczach kobiet, jest chęć rywalizacji. Tak jakby to wszystko polegało na wyścigu szczurów, na jednej wielkiej grze.

Polega?

Z czarną przepaską na oczach błądzę trochę po omacku, choć wciąż pewnie i z równowagą. Czuję jak ten zamrożony węgiel pod lewą piersią kruszy się, powoli topnieje, boli mnie w mostku, gdy wyobrażam sobie, co tam się dzieje. Marzy mi się podłączyć pod aparaturę i poddać elektrowstrząsom, wymazać to wszystko, wyczyścić koszmary nawiedzające nocami i bolesne wspomnienia.

Bo, cholera, tych dobrych już nie ma, przykryły je jakieś czarne bohomazy, jakaś wielka chmura niedopowiedzeń.

Marzy mi się też przyspieszyć trochę czas, bo jeśli racja w tym, co mówisz, że rany leczy czas i odpowiedni ludzie, to ja jestem na właściwej drodze do wyleczenia, o ile w międzyczasie znów kilo soli na owe rany się nie wysypie.

Dusi mnie zapach na białej koszuli, dusi mnie gorset, dusi mnie gorące powietrze pokoju, czas więc chyba na chwilę odpuścić romans z dusicielami i w puchatym szlafroku z dobrym słowem na ustach zacząć rozmawiać. Czy raczej kontynuować owe rozmowy. W końcu to wszystko siedzi w głowie, aye? Uzależnienia też.

Tylko czas jest obok, niezmiennie, niewzruszenie.

Posępnie, powoli, acz skutecznie.


piątek, 9 sierpnia 2013

Z pamiętnika me(ga)lomana.

Narzekałaś na brak tego albumu, a przecież to był kiedyś bardzo nasz album. W załączniku wszystko ładnie spakowane. Dobry ze mnie słuchacz, nie? Wpadnij kiedyś na skręta, posłuchamy.



Gdyby moje kanaliki łzowe produkowały jakąkolwiek ciecz, to uroniłabym nawet łezkę wzruszenia, serio!

Polemizowałabym jednak z faktem, czy nasz. Może Twój. Ale bardziej mój. Poezja, która niesie wyłącznie dobre wspomnienia.

A pomarudzić też muszę.

Wspomniało się królewnie zwiewnej, że jutro Wu-Tang-Clan gra na Coke Live i rozpaczliwie wzięło na logistykę w ostatniej chwili.

Od godziny 10 telefon za telefonem, jest nocleg, jest bifor na Podbrzeziu i after na Kazimierzu. Jest wszystko, ale...

Jakoś tak mnie napadło, co by zadzwonić do Empiku, zanim ruszę tyłek do miasta.

- Biletów na drugi dzień nie ma, przykro mi.

Solidne kurwa mać wyrywa się z ust, kolejny telefon potwierdza sytuację, której przez 21 lat życia i 7 lat corocznego koncertowania nie doświadczyłam - bilety na festiwal się wyprzedały. Przecież to brzmi, kurwa, ironicznie. Lastfm ugina się od rozpaczliwych kupię bilet nawet za wyższą cenę!!!! Gdy pojawia się jedno sprzedam, dzwonię, a cwaniaczek z Wadowic strzela ceną: 300 polskich złotych, a że ma pani miły głos, to mogę sprzedać za 290. 

Wobec tego wzdycham znacząco, wygrzebuję się z łóżka, trochę jakby zgięta w pół, z termoforem w jednej ręce i Królikiem Mordercą w drugiej. Przedstawiałam już Królika Mordercę?



- Ojcze, możesz spać spokojnie, nigdzie nie jadę. 
- No kurwa. Przecież ty wyglądasz jakbyś wisiała z Jezusem na krzyżu. 

No trochę. Ale pan Dariusz twierdzi, że to tak tylko przejściowo. Zabawne. Jakiś miesiąc temu mówił to samo.

Mniejsza z tym, na koncert jestem w stanie jechać nawet w stanie agonalnym (że tak przypomnę sobie CLMF 08' bodajże, kiedy to po nocy spędzonej z psychopatyczną blondyną na pogotowiu, na drugi dzień wesoło pognałam na drugi dzień festiwalu i po wypiciu jednego piwa przypomniałam sobie, że jestem na tabletkach uspokajających. I na Seanie Paulu miałam większą fazę, niż sam gwiazdor.)

I tym samym to będzie pierwsze lato bezkoncertowe. Jest mi z tym dziwnie, ale na osłodę życia kliknęłam w Peszkową w Katowicach. W październiku. Bo lepiej późno, niż wcale.

K. twierdzi, że polecimy jeszcze do Paryża na koncert Jaya, wizja najprawdziwszych niggas is Paris przekonuje mnie mocno, ale to wszystko jest bardzo w powijakach, wszak nie planuję ostatnio.

Słowo niedoszłego harcerza, w przyszłym roku odbiję sobie wszystko tak, że będę jeździć od Gdyni, przez Warszawę, na Krakowie kończąc. A w tym roku zostaje jeszcze warszawski Selector. Wprawdzie czarnuchów nie ma, ale jest James Blake, więc będzie okazja na wyciągnięcie paru łez.

To tyle z życia marudy. Mimo wszystko umieranie ma swoje plusy. A uśmiechać się można zawsze.


Jutro kopniemy się na Jazz w Ruinach, wszak zapomina mi się czasem, że to smutne jak pizda miasto też miewa swoje atrakcje.

Na dzisiaj jednak Ketonal, pętla w odtwarzaczu i Nocna Rozmówczyni. Bo rozmowy nocne jakoś znów stały się ciekawe.



M.


czwartek, 8 sierpnia 2013

List do przyszłości.

Drogi Synu,
wprawdzie nie ma Cię tu jeszcze i przez jakiś czas zapewne nie będzie, to czas wyprzedzić pewne fakty, bo co na piśmie, to mocniej w sercu. 

Nie ma Cię tu jeszcze i przez jakiś czas zapewne nie będzie, ale ja już wiem, jak będziesz mieć na imię. Wiem, że patrząc w Twoje oczy będę widzieć odbicie swoich. Nie ma Cię tu jeszcze...ale ja już Cię przepraszam. Prawdopodobnie dostaniesz w spadku spory ciężar. Neurotyczną wręcz nadwrażliwość na dźwięk, dotyk i zapach. Wyczulenie na słowo i to skrajne pomieszanie naiwności z nieufnością, z którym ciężko jest dorastać. Nie dostaniesz anielskich skrzydeł, choć w moich oczach zawsze takie będą istnieć, gdy będę patrzyć na Ciebie. Być może nie zostaniesz prezydentem, być może nie nauczysz się prowadzić wojskowego samolotu, być może pewnego dnia odniesiesz porażkę. Ale cokolwiek postanowisz i zaplanujesz, zawsze będę obok. 

Nie będę chować Cię przed światem i otaczać nadopiekuńczymi ramionami, żeby uchronić Cię przed złem całego świata, ale nauczę Cię, jak z owym złem walczyć. A gdy któregoś dnia zechcesz usłyszeć o moich błędach, usiądziemy razem, zaparzę herbaty i opowiem Ci o każdej lekcji, każdej nauczce, o każdym potknięciu. I będzie mi niejednokrotnie wstyd, czasem zamilknę w niepewności, ale nauczę Ciebie tego, czego sama uczę się każdego dnia: że nawet najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa. Nie doczekasz się z mojej strony osądzania, krzyku, choć wiem o tym, że jestem niedoskonała i moje emocjonalne reakcje biorą czasem górę nad rozsądkiem. 

Nigdy nie pozwolę Ci złamać kobiecie serca. Nigdy nie pozwolę Ci poddawać się bez walki. Nigdy nie dam Ci poczuć, czym jest życie bez rodziny. I nauczę, że na pewne rzeczy trzeba zapracować.

Nie ma Cię tu jeszcze i przez jakiś czas zapewne nie będzie, bowiem Twoja matka musi najpierw uspokoić drżące ręce, odnaleźć wewnętrzny spokój i zapewne popełnić jeszcze kilka błędów. Musi też się postarać, żebyś mógł być. Musi odnaleźć samą siebie i odpowiedzieć sobie na pytanie kim jest i czego chce.

Drogi Synu, wprawdzie składam się z tysiąca i jednej wad, ale jedno mogę Ci przysiąc na kolanach: dostaniesz od swojej matki to, czego ona nigdy nie dostała od swojej, czyli uwagę, miłość i zrozumienie. I choćby świat runął w posadach, choćby upadły wszystkie święte fundamenty, choćby następne dni miały być utkane z trudu i mozołów - nigdy Cię nie opuszczę.

Odnajdę swój dom dopiero, gdy Ty w nim będziesz.



M.

Karenina się roztapia.

Wszem wobec mówią, że dzisiaj ma być armagedon, grad, burza, pioruny, koniec świata i Beata Kozidrak. Tak mówią, a termometr zaokienny twierdzi, że to chuja prawda, bowiem w cieniu 40 stopni i zerowa ochota na ruszenie się z miejsca. Ciotka co rusz łazi za mną ze słowami: a ty byś wyszla na slonce, ty biala jak śnieg, trochę koloru i będzie krasniaja kukla! Jej polski przełamywany rosyjskim i wielkie serce wzruszają mnie co chwila.

Trzymam się jednak swoich zasad i pozostaję biała jak kokaina. 

Myślę o jesieni intensywnie. O deszczach, złotych liściach i brzydkich swetrach. Tęskno mi za wiatrem układającym włosy w dzieło sztuki. Marzy mi się rychły powrót do perfumeryjnego ciężkiego kalibru, do niechowania twarzy za wielkimi okularami. Śni mi się jesień, bo zapowiada dobre rzeczy i dobre spotkania.

Tak, śni mi się jesień.

Ale póki żyjemy w czterdziestopniowej rzeczywistości, wypada sobie radzić, z odpowiednią gracją i uśmiechem na ustach.




Przypominam sobie kostki lodu roztapiające się na Twojej skórze i pochłanianie wzrokiem małych kropelek. Może jednak lato ma swoje uroki.



M.

środa, 7 sierpnia 2013

Rosyjskie przedmieścia.

Śniło mi się nad ranem, że spacerowałam po moskiewskich przedmieściach w długim prochowcu i z małym pistoletem za podwiązką (za dużo rozmów o tym, moja Droga). I spaceruję tak, wstaje świt, jest chłodno, w powietrzu unosi się coś niedobrego...nagle zza rogu słyszę: bliny, bliny...

Budzę się, a nade mną stoi ciotka.

- Bliny, ja bliny usmażyla. Wstawaj. 

Bliny okazały się ociekać smalcem i tonąć w skwarkach, grzecznie więc podziękowałam, ale na powrót na przedmieścia Moskwy było za późno. Wracam jednak do łóżka, wszak pora barbarzyńska, przymykam na chwilę oczy, słyszę pukanie.

- Ej, jedziesz z nami do Auschwitz? 
- He?
- Jedziemy pokazać małej Auschwitz. Jedziesz, czy nie?

I pewnie bym pojechała, ale:
a) swoje wycieczki tam już zaliczyłam i każda działa na mnie przygnębiająco i wpędza mnie w kolejny ciąg alkoholowy
b) fizycznie dziś nie istnieję, nie istnieję tak bardzo, że zwleczenie się z łóżka jest wręcz niemożliwe, bowiem ból osiąga co pół godziny coraz to nowsze apogeum. Wesoły samochód się zapakował, czuję, że stan podłogowy się zbliża, dzwonię po posiłki. Przyjeżdża piwo (fail), nowy Dexter (ok) i prezent z okazji rychłego odzyskania rozumu.


- A ja nie pojechałam do Auschwitz, bo to miejsce mnie wpędza w alkoholizm...
- Plażo, proszę. Rób mi jakieś ładne żarcie, bo wpierdoliłbym nawet stół.


Ta-dah! Południe i wczesne popołudnie spędzone na słuchaniu Saadiqa i wspomnieniach sprzed lat. W takiej atmosferze nawet umieranie może być przyjemne. I wszystko wskazuje na to, że do wieczora jest szansa się pozbierać. Ballantine's zatem poczeka w barku na lepsze czasy, a mnie chyba wypada odkurzyć sukienkę w groszki, wszak niedawno zrozumiałam, że życie może być ciekawe, jeśli rozsądnie dobierasz sobie towarzystwo i trunki.


- Digga, kogo masz na myśli katując ten numer?
- Nie mogę ci tego powiedzieć. Musiałabym cię wtedy zabić. 

M.