czwartek, 26 marca 2015

Larwa.

Może to się stało w ciągu jednego tylko dnia, może wystarczył miesiąc, może to był proces roczny, ale faktem jest, że się stało. Tak ot. Gdzieś, nawet nie wiem już gdzie, z najebanej, nastoletniej jeszcze, w kabaretkach i sukience stanowczo za krótkiej na stoły na które wchodziłam, doszłam do momentu, w którym spódnicę obciągam w doł za każdym razem, gdy wstaję, bo zdaje mi się, że może być za krótko i nie wypada. I z tego całego szaleństwa w kupowaniu kolejki za kolejką, flaszki za flaszką i paczki fajek jedna za drugą, mam teraz takie momenty, że się budzę w nocy i myślę sobie: Kurwa, muszę jeszcze w tym roku pomyślec o kupnie jakichś akcji, muszę zabezpieczać przyszłość, przecież jak będę już chciała być w ciąży, to muszę się przygotować na dziewięć miesićcy leżenia, przecież kiedyś trzeba ten dom zbudować, albo chociaż ładne mieszkanie kupić. Nie można całe życie liczyć na to, że się zdrapie te kilkadziesiąt tysięcy w zdrapce, choć wciąż kupuję i wciąż drapię, licząc naiwnie, że może się jednak uda kiedyś.
 
Kurwa. Akcje, ciąża, dom, pies i samochód.
 
Jedyne, co nie minęło, to patologiczna potrzeba budowania nie zawsze poprawnych zdań złożonych. Bo krótkie sentencje są dla ludzi bardzo mądrych, albo bardzo głupich, a ja do żadnej z tych grup się nie zaliczam, ja w tej jednej, jedynej kategorii balansuję uparcie gdzieś po środku i w żadna stronę zbliżać się nie zamierzam.
 
Jesteśmy z Lubą na tym przedostatnim, a może przed-przedostatnim etapie swojego. Bo najpierw było kątem u rodziców, potem pokój u obcych ludzi, pokój u rodziny i  końcu dotarłyśmy do tego pierwszego swojego, czyli samodzielnie wynajmowanego. Kawalerka o wysokim standardzie bez wyraźnie odseparowanej kuchni to takie absolutne spełnienie marzeń na chwilę obecną. Bo wreszcie same, bo pachnie, gdy się przejdzie przez drzwi, bo nikt nie krzyczy, ani nie ma kołatania serca, gdy klucz w drzwiach na dole przekręca się. Nie ma brudu, poprzewracanych butelek po Jacku Danielsie, wiecznego syfu po skręcanych blantach, nie ma odgłosow zezwierzęcania się każdej nocy, rozwalonych nosów, złamanych obietnic, zdrad i niekończącej się dramy.
 
Jest za to metraż może nie imponujący, ale za to z duszą. Czysty, bardzo przejrzysty, z łazienką cudną tak, że wychodzić się z niej nie spieszy.
 
Od piątku nie palimy.
 
Poprzednie dwie, a może nawet trzy próby rzucania tego świństwa spełzły na manowcach dość sromotnie. Tym razem trzymam się bez wspomagaczy, nie oklejam sie jakimiś jebanymi plasterkami, nie żuje gum, bo mi szczęka przeskakuje przecież. Słodyczy nie wpierdalam, a przynajmniej się staram, bo po słodkim chce mi się palić. Śpię jak suseł, spać bym mogła cały czas, jak boga nie kocham. Jako że wstaję codziennie o piątej trzydzieści, to spać chadzam i tak stosunkowo wcześnie, ale ostatnimi czasy o godzinie dziewiętnastej lulam już smacznie, a jeśli byś zapytał, to ja bym mogła tak ciągle, cały urlop zamierzam przeznaczyć na spanie, chodzenie na siłownię i czytanie, ot. Żadne palmy, żadna Polska i trucie się od środka, po prostu relaks w formie czystej. Zmęczona jestem tak, jakbym codziennie musiała przetaczać głaz pod góre, niczym jakiś Syzyf, czy inny idiota. Zmęczenie fizyczne z małocorobienia to takie kurewsko nieprzyjemne uczucie, trochę paradoksalne, ale to jest prawda, że dzień od siódmej trzydzieści do szesnastej w pracy jest nudny jak flaki z olejem i kompletnie nie wynagradząjacy, więc prace zmieniam, spierdalam stad, bo wszystko, co miałam tu to zrobienia, dawno już zrobiłam.
 
 
Odczułam ostatnio małą potrzebę pisania, sądzę, że owa potrzeba może przybrać na wadze i rozkokosić się wewnątrz mnie. Koniec końców mowiłam kiedyś, że piszę zawsze, gdy jestem nieszczęśliwa, co muszę zweryfikować chyba, bo jestem prawie pewna, ze nieszczęśliwa nie jestem, wprawdzie ryczę czasem po nocach i chcę poprawić kilka rzeczy, no ale tak życiowo, ŻYCIOWO jestem szczęśliwa, że mam super kobietę, którą czasem w nocy, zupełnie nieświadomie, pacnę z liścia w twarz albo wbiję łokieć w żebra. I teraz sobie sami pomyślcie, jak ja mam być nieszczęśliwa, skoro ona się nadal uśmiecha i mnie kocha i nawet te żebra bolące nie są w stanie jej wyprowadzić z równowagi. No sami powiedzcie, czy ja mam jakiekolwiek w ogóle prawo być nieszczęśliwa. Praca mnie trochę wypala nerwowo, czasem tak, że o piątej trzydzieści walczę ze sobą przez kilkadziesiąt sekund, czy się nie rozbeczeć, nie pomachać białą flagą i nie powiedzieć: pierdolę, nigdzie nie idę. I tu nawet nie chodzi o to, że ktoś mi krzywdę robi, chodzi o samą w sobie skurwiałość pracy jako pracownik koncesji. Zero szacunku ze strony firmy nadrzędnej, a nawet ze strony własnej firmy. Żadnego asystenta, tylko ty sama w tym dzikim burdelu bez reklamy i z cenami z kosmosu. A potem sobie raz na miesiąc przychodzi kontrola z szanownego head office'u, ktoóy trzydzieści, w porywach do trzydziestu jeden dni spędza na ustawicznym olewaniu twoich sugestii, próśb, pytań, osoby w gruncie rzeczy, aż koniec końcow wszystko to twoja wina, od małych zarobków zaczynając, na kurwa oświetleniu sklepu kończąc.
 
Ale nie, bo jeszcze mnie gorycz przesiaknie na wskroś i co to będzie. Nie ma co pierdolić, przecież praca się zmienia już.
 
Tak sobie zalozyłam w głowie: jak mnie coś wkurwia, męczy, gryzie, depcze, to obieram za kurs zmianę tego. Zmiana niejedno ma imię i nauczywszy się, że nie jest synonimem ucieczki jakoś łatwiej i lżej na duszy i sercu mi się zrobiło. Byleby zmieniać na lepsze - założę się, że fajny byłby z tego slogan polityczny, a może nawet był, ale politykę to ja już też tak bardzo szczerze pierdolę, że od dobrego roku nawet nie zajrzałam do wiadomości. Bo i po co, życie jest wystarczająco stresujące, a jak ktoś wciąż każdego dnia włącza informacje i przeżywa każdą tragedię, powódż na Bali, morderstwo policjanta pod Wąbrzeźnem i inne, to niech się mocno pierdolnie w łeb, bo tylko sam zaprasza negatywną energie w swoje progi. Ja nie zapraszam, dość jej było w ostatnich miesiącach.
 
Grunt to sobie postawić żelbetonowy mur na wypadek tej zjebanej energii. I w nim przeczekać najgorsze, co jakiś czas wyściubiając nos nieznacznie, co by sprawdzić, czy juz odeszła, czy poszła w pizdu i na pewno się gdzieś za rogiem nie chowa.  Za takim żelbetonowym murem tez moze byc fajnie, pod warunkiem, ze się weźmie dobrą ksiażkę do czytania i stosunkowo miękki kocyk. Wszędzie może być fajnie, jeśli ma się stosunkowo miękki kocyk, to jest fakt nie do obalenia.

Ja mam.



The caterpillar is a prisoner to the streets that conceived it.
Its only job is to eat or consume everything around it, in order to protect itself from this mad city.
While consuming its environment the caterpillar begins to notice ways to survive.
One thing it noticed is how much the world shuns him, but praises the butterfly.
The butterfly represents the talent, the thoughtfulness, and the beauty within the caterpillar.
But having a harsh outlook on life the caterpillar sees the butterfly as weak and figures out a way to pimp it to his own benefits.
Already surrounded by this mad city the caterpillar goes to work on the cocoon which institutionalizes him.
He can no longer see past his own thoughts.

He's trapped.
When trapped inside these walls certain ideas start to take roots, such as going home, and bringing back new concepts to this mad city.
The result?

Wings begin to emerge, breaking the cycle of feeling stagnant.
Finally free, the butterfly sheds light on situations that the caterpillar never considered, ending the eternal struggle.
Although the butterfly and caterpillar are completely different, they are one and the same.



M.