sobota, 12 kwietnia 2014

A czy Ty lubisz swoją pracę?

Jestem smerfem marudą i gdybym miała wyliczać, czego nie lubię, to brakłoby Wam Internetu. Więc powiem dziś tylko o jednym zjawisku, którego nie lubię. O ludziach nieszanującej swojej pracy, czyli takie dywagacje luźne w relacji klient - sprzedawca. Będę brutalnie szczera: nienawidzę swojej pracy i płakać mi się chce ze szczęścia, że już ją kończę. A jak już ją skończę, to urządzę gigantyczną imprezę, na której mokre od szampana, cycate dziwki będą tańczyć oblepione dolarami. Żartowałam. Pewnie pójdę spać.

Mimo wszystko jednak wiem, że potencjalny klient ma prawo mieć w dupie moje nielubienie pracy, a że potencjalnym klientem jest, to i ja nie za bardzo mam sumienie pokazywać mu całą swą pogardę do wykonywanej roboty. Prostuję się więc, na twarz przyklejam znośny uśmiech, a w biodra wrzucam trochę luzu. I choć czasem bywa różnie, czasem jest krzyk, czasem groźne miny, a czasem ktoś mnie pomyli z dziwką z agencji (nie wiem, czy to moja twarz jest tak sugestywna, czy panie z agencji zmieniły dresscode na dżinsy i luźną kurtkę), to jednak naprawdę się staram okazywać maksimum cierpliwości i nie wyżywać się na innym człowieku za to, że nasze fale komunikacyjne nie potrafią trafić na siebie.

Kiedy więc wchodzę do sklepu marki X, oczekuję tak zwanego minimum profesjonalizmu. Ja wiem, pieniądze są marne, dzień długi, a poniedziałki skurwiałe, ale szanujmy się, błagam. Tylko tyle i aż tyle. 

Sklepem X w tym przypadku było Tesco Extra. Bo ja...ja chciałam sukienkę. Ale nie jakąś sukienkę. Tę sukienkę.


I, przepraszam, ale w przypadku człowieka skrzywionego na punkcie sukienek w stylu vintage argument w stylu co to, sukienka z obrusa? średnio się sprawdza. Moim planem było wejść na pełnej kurwie do tego domu bożego, dopiąć się w rozmiar 38, zostawić przy kasie hajs i nosić to cudo. Pierwsza próba wykonania tego ambitnego planu była już w niedzielę. Cel, rybnickie Tesco, sukienki brak. Nie zraziłam się, i tak nazajutrz miałam być w Gliwicach. Mapka na stronie pokazuje, że sukienka jest dostępna. Jedziemy więc.

Wiedząc, że tamtejszy sklep ma solidne zaopatrzenie odzieżowe, z niekłamaną radością z mojej nadchodzącej sukienki wchodzę sobie na dział moda i szukam wzrokiem. Nie znalazłam, więc pytam dwie przeurocze panie, gdzie jest moja sukienka. Chuj, nie ma. Na magazynie też nie. A może przymierzy pani jakąś inną?


No dobrze. Więc odesłały mnie do działu obsługi klienta, żeby tamtejsze panie wykonały telefon do drugiego Tesco w mieście. I tutaj się zaczęła zabawa.

Za ladą siedzą trzy kurwy panie i wesoło trajkoczą. Podchodzę, uśmiecham się i liczę na standardowe pytanie w czym mogę pomóc? Nie słyszę go. Panie zignorowały mój uśmiech, moje dzień dobry, moją obecność w ogóle. No więc się oparłam rękami o ladę i jeszcze głośniej powtórzyłam:

- Dzień dobry!

Wyrwały się z letargu. Ich miny, ze szczęśliwych i podniecionych plotkami stały się nagle kwaśniejsze, niż mina kotka na zdjęciu wyżej. Poczułam się jak rude dziecko z downem. Wiadomo, że jest, ale nikt się z jego obecności jakoś szczególnie nie cieszy. Mniejsza. Streszczam się. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- To niech pani idzie na dział odzieżowy, oni się tym zajmują. 

Raz jeszcze. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- No ale my tam nie zadzwonimy.
- Boicie się?

Cisza i kwaśne miny. 

- No nie, my tam nie zadzwonimy, tylko damy pani numer. 
- Naprawdę się boicie...
- Proszę pani, takie są zasady.

I dyktuje:
- Czterdzieści dwa...
- Ale kierunkowy na Śląsku to trzydzieści dwa...
- NO PRZECIEŻ MÓWIĘ CZYDZIEŚCI DWA.

Po trzech (!) próbach porozumienia się serdeczna pani wydukała w końcu numer telefonu i mimo, że szczęka nieznacznie mi się zacisnęła ze zdenerwowania, to podziękowałam i powiedziałam do widzenia. I cisza. Ale czasu nie było, więc biorę za telefon i dzwonię do drugiego Tesco.

Pierwsze połączenie i nikt nie odbiera.
Drugie.
Dziewiąte.
Piętnaste.

Kurwa.

No ale było po drodze, więc trudno, przejedziemy się. Ta sama historia. Sukienki nikt nie widział, ale może pani pójdzie do działu obsługi klienta?

Wróciłam do domu. Wypiłam kubek melisy, nawet dwa. Sama myśl o kolejnej wizycie na dziale obsługi klienta przyprawiła mnie o lekki ból głowy. Bez sukienki. Co prawda do moich walizek zmieści się już tylko cokolwiek na słowo honoru, ale to jest nieważne. Bo nie o sukience miało być. Tylko o podejściu do klienta. 

Dla równowagi Wszechświata, w zeszłym tygodniu rozległ się dzwonek do drzwi i moim oczom ukazał się przemiły człowiek o aparycji człowieka gdzieś pomiędzy odstawieniem od cycka, a wiekiem gimnazjalnym. Obrączka na palcu wskazywała jednak na stan reprodukcyjny, a idealnie przystrzyżona grzyweczka na niedawną przynależność do emocjonalnej młodzieży. Na chudym torsie miał koszulkę Neonetu i zapytał, czy dochodzą do nas gazetki reklamowe. Tak zwyczajnie, z uśmiechem. Odpowiedziałam, że owszem, jakaś makulatura się w skrzynce gromadzi. 

- A wie pani może, gdzie jest ulica Olchowa? Bo wie pani, na piechotę wszystko pokonuję i się straszliwie pogubiłem. 

Moje matczyne instynkty kazały mi go przytulić i zaprosić na lemoniadę, ale miałam bałagan w kuchni. Z ulicą też mu, rzecz jasna, nie pomogłam, bo moja orientacja w terenie jest marna, jak płyta Doroty Masłowskiej Dorota Masłowska.

- No dobrze, znajdę... a jak szybko dochodzą do was te gazetki?
- Zapewne szybciej, niż ja.
- Bo my je w poniedziedziałek...hahaha, ale pani zabawna! To ja już...pójdę.

Speszył się chłopiec. Zawsze się peszą. 

I do konkluzji. Chłopiec zapierdala kilometry dziennie zadając ludziom kretyńskie pytanie o gazetki, a potrafi swoją pracę wykonywać z wdziękiem i uśmiechem na twarzy. Panie przychodzą do Tesco i siedzą na tyłku w dziale obsługi klienta i są obrażone na wszystko dookoła. Quo vadis, świecie?

Pomarudziłam, no. Żeby nie było zbyt jojcząco, to mam dla Was coś ładnego. 



A, no i tak, jebłam tę dziarę w końcu.



I nie ukrywam, że już bym chciała następną. Nawet już wiem jaką i gdzie. Ale to poczeka. Bo jak z każdą poważniejszą zmianą życiową będę jebać sobie dziarę, to do trzydziestki czysta zostanie mi tylko twarz.

Ale się stęskniłam za pisaniem. 

M.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tematycznie.

Poniedziałek był wolny, więc z automatu wtorek stał się poniedziałkiem. Co to w praktyce oznacza? Że wtorek, dzień niewinny jak nieobsrana łąka przejął na siebie całe skurwienie poniedziałku. Mogło być gorzej? Mogło. Było.

Bo rano okazało się, że wtorek nie tylko paraduje w skórze poniedziałku, ale jeszcze jest pierwszym kwietnia. I tymże sposobem ten wtorek miał u mnie przejebane na starcie. Bo ja generalnie w całym kalendarzu mam takie daty, których nienawidzę z całego serca. I jest to pierwszy kwietnia, oraz jakikolwiek dzień, w który w danym roku przypada Śmingus-Dyngus.

O ile mój wstręt do Lanego Poniedziałku jest absolutnie uzasadniony i ma głęboko zakopane traumatyczne podłoże - jako dziecko zostałam wyrwana śpiąca z łóżka i wrzucona do wanny pełnej lodowatej wody (lodowatej wody też nie znoszę i się duszę pod zimnym prysznicem), o tyle Prima Aprilis to już kwestia rosnącego we mnie z roku na rok krytycznego spojrzenia na ludzkość samą w sobie. 

Bo ja to widzę tak. Przychodzi ten pierwszy kwietnia, więc tatuś mówi mamusi, że ładnie wygląda, a mamusia mówi tatusiowi, że ma dużego penisa. Okej, pośmialiśmy się. W międzyczasie córka przychodzi do domu z tekstem: jestem w ciąży, ktoś tam dzwoni, że miał wypadek. Są chwile grozy, potem wszyscy sobie przypominają, że jest pierwszy kwietnia.

Heheheheheheehheheheheheheeheheheheszki.

A co w Internetach? Standard. Jakaś średniopopularna blogereczka napisze, że zawiesiła działalność (who cares? Na twoje miejsce i tak znalazłoby się dziesięć kolejnych piszących o cieniach i różach), poczytny serwis napisze, że Sosnowiec został uznany na ósmy cud świata, jakiś fanklub Madonny napisze, że wyciekła jej nowa piosenka. Ziew, kurwa. ZAPOMNIAŁAM. Zapewne wśród Waszych znajomych znalazło się przynajmniej paru takich wiecznych cool singli, którzy ustawili sobie, że są w związku z koleżanką, która też jest wiecznym cool singlem. Ja pierdolę, boki zrywać. I znowu czystki w znajomych robić trzeba, albo wyjebać kolejnego fejsbuka w pizdu. Bo nagle się okazuje, że ludzie, z którymi piłeś wódkę mają IQ klamki od drzwi. I jak piłeś z nimi wódkę, to tego nie zauważyłeś, bo piłeś z nimi wódkę. A ja się pytam, czy poczucie zażenowania jest nowym rodzajem śmiechu? Bo ja tego nie czuję. Ale ja jestem zołzą i pierdołą, mam prawo. 

Nie powiem, sama myślałam, czy by nie zejść rano do kuchni i nie powiedzieć:

- Tato, jestem hetero.

Ale się powstrzymałam.

Prima Aprilis sam mnie więc zrobił w chuja i to na poważnie. Po wysiedzeniu się w poczekalni u lekarza śmignęłam do pracy, a przed pracą do ostatnich klientów z papierami. I wchodzimy do domu, właścicielka rozstrzęsiona, zapłakana, mówi nam, że jej mamusia w nocy umarła. Otwiera nam drzwi do pokoju i mówi:

- O, tu mamusia leży. Nie przyjechali jeszcze po nią. 

Mamusia faktycznie leżała na kanapie, przykryta półtransparentnym prześcieradłem. W ciągu trzydziestu sekund byliśmy już w samochodzie po spotkaniu z mamusią. Taki psikus, kurwa. 

No ale mniejsza. Po chujowym dniu pracy najfajniejsze jest to, że zawsze możesz zmyć makijaż, przebrać się, włożyć słuchawki w uszy i po prostu biec.



PS. Po czym poznać, że u Świadków Jehowy zbliża się ich jedyne, coroczne święto? Zarazy rozprzestrzeniają się po kilka par na całą długość ulicy i musisz naprawdę się starać, żeby przebiegając/przechodząc nie nadepnąć którejś siostrzyczce na przydługawą spódnicę. Dziękuję moim rodzicom za wyposażenie mnie w tak przekonującą mimikę twarzy, że Świadkowie nawet nie odważą się do mnie podejść. Amen to that!


M.