czwartek, 20 lutego 2014

Mam 99 problemów.


Ten post miał się zacząć jakieś dwadzieścia minut temu, ale moją uwagę przykuła para unosząca się z nad dużego kubka z herbatą wprost w okoliczne źródło światła, czyli lampkę na biurku. A właściwie, to na stole. Jestem z partii tych, co nie znoszą biurek, dywanów i firanek.

Biurka kojarzą mi się z pokojami dzieci. Meblościankami. Widzę te koszmary przed oczyma wyobraźni, gdy nie mogę spać za bardzo w nocy. Też miałam meblościankę kiedyś. Nienawidziłam jej z całego serca, biurka z niebieskimi uchwytami w szczególności. A ponieważ wszystko mnie dzisiaj usilnie rozprasza i wyprowadza z równowagi, to ujmę temat biurek i meblościanek w jednym zdaniu: nie cierpię meblowych segmentów. Ani ich części. 

Dywany, cóż... o idealnym środowisku dla roztoczy i tych innych nie wspomnę, ale myślę dywan, a widzę...



I nic nie jest mi w stanie owego widoku z głowy wyrzucić. 

Z firankami sprawa jest zakorzeniona jeszcze głębiej. Otóż, firany kojarzą mi się niezaprzeczalnie z moją biologiczną matką. I to jest najgorsza z możliwych rekomendacji. Potem powstają takie smaczki:

- Czemu patrzyłaś w okno, jak się kochaliśmy? 
- A tak jakoś.
- O czym myślałaś?
- O mojej starej.

Na drugą rundę w takiej sytuacji raczej nie ma szans.

A co z moimi problemami? Zazwyczaj staram się je wyprzysiadować, wybrzuszkować i wyboksować. Zapewne jakoś na ich topnienie ma to wpływ, bo trzeba w ogóle zacząć od tego, że źródłem wszelkich problemów jest własna głowa. Ja ze swoją ostatnio mocno walczę. Tak mocno, że pod koniec dnia jestem rozkojarzona tak bardzo, że piszę o dywanach. Z tego rozkojarzenia aż się po południu zagapiłam na serwis informacyjny w telewizorni i przygnębionym krokiem udałam się na swoje pięterko. 

Czego zaś nie wyprzysiaduję, to przyziemny, ALE jednak fakt, że jakieś parę miesięcy temu odkryłam na swoich powiekach czerwone żyłki i pajączki. Parę tygodni temu takowe odkryła mi na obojczykach moja Pani, a dzisiaj zauważyłam owe na policzkach. Oczywiście nie widać ich z odległości centymetra, ale sam fakt ich istnienia jest jakiś taki przykry. Chociaż bez przesady.

Więc tak, mam 99 problemów, ale suka nie jest jednym z nich. Biurka, dywany i firanki też nie. Pękające naczynka i zidiocali ludzie za to owszem. Dzień jak co dzień w Diggalandzie.


M.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Krótka forma - Sukienka.

Uwaga! Treści cyklu Krótka Forma są fikcyjne lub półfikcyjne. wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest całkowicie zamierzone. Jeśli chcesz mnie zacytować - dziękuję, ale poproś o to, lub podlinkuj Słowofobię. Cykl Krótka Forma jest zbiorem szufladowych opowiadań. Bez powiązań, bez konkluzji, bez najmniejszego sensu.



*



Niedzielną, letnią ciszę przerwał nieznośny huk wystrzału z armaty. 

- Cholerne rocznice czegoś tam - mruknąłem pod nosem.

To był ten moment, w którym po kilku ciężkich miesiącach rozłąki mieliśmy spotkać się w jej rodzinnym mieście. Dopalałem właśnie ósmego papierosa i nerwowo patrzyłem na zegarek, kiedy w zasięgu mojego wzroku pojawiła się taksówka, a z niej wysiadła ona. Robiła wrażenie tak piorunujące, że aż wypadł mi z ręki niedopalony papieros, a oczy miałem wielkie jak pięciozłotówki. W powłóczystej, letniej sukience prezentowała się jak jakaś pierdolona gwiazda na czerwonym dywanie. Wzrok jej zbystrzał, rysy nabrały ostrości, krok stał się pewniejszy. Stanąłem z nią w twarzą w twarz i nie wiedziałem jak się zachować. W głowie miałem tysiąc scenariuszy na to powitanie, każde z nich zakładało, że nie pokażę tego natłoku emocji, które we mnie wiercą się niemiłosiernie, że zwyczajnie spojrzę na nią, pierwszy raz obiektywnie, bez euforii, bez idealizowania.

Cały plan chuj jednak strzelił, bowiem gdy stanęła przede mną wydawała się tak nierealna, tak idealna i tak skrojona na zamówienie niebios, że język zaczął mi się plątać, a kiedy ona lekko i niepewnie przytuliła mnie, w nosie mi zakręciło od jej zapachu i naćpałem się, naćpałem się, a przecież jeszcze nie wydukałem z siebie ani słowa. Spojrzałem na nią raz jeszcze, a w jej oczach zobaczyłem wygraną, bo to ja patrzyłem teraz na nią jak szczeniak, a ona na mnie z tą swoją uroczą wyniosłością, która tak bardzo doprowadzała mnie do obłędu.

- Dobrze cię widzieć - rzuciła krótko, a ja spuściłem wzrok w ziemię i pod ową ziemię chciałem zapaść się natychmiast, zaraz, w tej samej sekundzie - Kawa?
- Kawa - odparłem, choć w moich żyłach zamiast krwi płynęła już czysta kofeina.

Żadnego chwycenia za rękę, od razu ruszyła przede mnie i szła tak szybko, że ledwo dotrzymywałem jej kroku. Ciągnącą się po ziemi sukienkę podtrzymywała w rękach i rozsiewała wokół siebie taką aurę, że mijający nas faceci patrzyli na nią na w pół z pożądaniem i autentyczną radością, jakby jej widok rozpromienił ich dzień. Ona zaś szła i uśmiechała się lekko do każdego, wywnioskowałem, bo każdy z mijanych facetów uśmiechał się szczerze, a ona nie zwykła nie odwzajemniać uśmiechów, nawet jeśli jej serce pękało, a dusza przeciekała od nadmiaru łez. Szła więc, pewnie i dostojnie, a ja dreptałem za nią jak bezdomny kundel pragnący znaleźć się w jej łaskach. Był to czas letni i mimo popołudniowej pory słońce przypiekało niemiłosiernie, a ja pożałowałem decyzji o założeniu marynarki. Patrzyłem na jej śnieżnobiałe odkryte plecy i przypomniało mi się, jak śmiałem się kiedyś, że jej skóra odbija promienie słoneczne, bo nawet najostrzejsze słońce nie było w stanie jej skrzywdzić i spalić. Kilka miesięcy później moja teoria ewoluowała i w mojej głowie to ona stała się słońcem, które bezlitośnie spala wszystko, co znajdzie się w jego pobliżu, a że niefortunnie się zdarzyło, że byłem bardzo blisko.

Zaprowadziła mnie do jakiejś kawiarni w piwnicy, jej wystrój był uroczy na swój obskurny sposób, ale faktem jest, że osoba kobiety, której miałem przyjemność towarzyszyć nijak nie pasował do tego miejsca, co zdało się zauważyć w spojrzeniach klienteli lokalu. Ona jednak sprawiała wrażenie, jak gdyby zdziwione spojrzenia nie docierały na jej orbitę i zajęła wolny stolik pod oknem. Gdy kelnerka podała kawy, a ja miałem już serdecznie dość tej elektryzującej ciszy między nami, rzuciłem nieśmiało:

- Co u ciebie?

Uniosła brwi i spojrzała się na mnie jak na idiotę, a ja momentalnie ugryzłem się w wargę, wiedząc, że to było cholernie złe posunięcie. Modliłem się o brak jej odpowiedzi. Nie wymodliłem.

- Umówmy się, nie jestem tutaj po to, żeby opowiadać o swoim życiu. To ty chciałeś się spotkać, to ty chciałeś się tłumaczyć, więc...tłumacz.

Powiedziała to zimno i wręcz szyderczo, ale coś w jej twarzy przykuło moją uwagę. Jej zręcznie dopracowana maska niewzruszonej femme fatale zaczynała się lekko kruszyć, pierwsze drobne kawałki zaczynały z niej odpadać. Nie zastanawiając się, jak długo utrzyma tę grę pozorów, otwarłem usta. W pierwszej chwili myślałem, że nie powiem nic, że wessie mnie czarna dziura mojej własnej głupoty, ale gdy spojrzałem w jej oczy i ujrzałem małe iskierki nadziei, moja własna blokada puściła i potok słów ruszył ze mnie jak szalony.

Nie wiem, co mówiłem, nie wiem, dlaczego to mówiłem, nie umiałem tak prosto wytłumaczyć, jak mogłem doprowadzić do tego, że wychodzę z domu wieczorową porą, upijam się jak świnia i zdradzam ją owej nocy z dwiema kobietami w naszym świętym łóżku. Sam nie pojmowałem co mnie skłoniło do tego plugastwa, dlaczego wybrałem chwilę zabawy ponad kogoś, kto jest moim życiem i dlaczego niewinna kłótnia zamieniła się w niekończące się piekło mojego życia. Przerażała i dziwiła mnie jednocześnie jej reakcja, znałem ją bowiem jako łatwo poddającą się emocjom, a ona patrzyła na mnie niewzruszenie, pusto, z lekkim grymasem, jakby bolał ją ząb, jakby maska wróciła na swoje miejsce. Żaden jej gest, spojrzenie, skinienie nie wskazywały na działanie środków psychoaktywnych, widać, nie naszprycowała się ziołowymi pseudo antydepresantami bez recepty, jak to kiedyś miała w zwyczaju.

Spojrzałem na zegarek. Mój żałosny wywód trwał dokładnie...

- Osiem minut i czternaście sekund - wyprzedziła moje własne myśli - Osiem minut i czternaście sekund zajęło ci wytłumaczenie się wytłumaczenie się z kilku dobrych tygodni koszmarów i niedopowiedzień. Bycie tobą musi być niesamowite.

- Ja...

- Ty. Ty, kurwa, zawsze ty. Ty jesteś wiecznie niezrozumiany, ty masz problemy z przystosowaniem się do świata, ty jesteś artystą. Artystą, którego znam od ponad pięciu lat i nawet nie wiem, co tworzy, bo nic przez ten czas nie stworzył. Jeśli kiedyś o tym myślałeś i wydawało ci się to zrozumiałe, to mam nadzieję, że po usłyszeniu tego już widzisz, jak żałosny twój obraz to kreuje.

Pif paf, leżałem już pogrzebany przy tym stoliku, celność jej słów wytrzelonych ze snajperską precyzją zostawiła mnie z szeroko otwartymi ustami, a mózg, mój biedny mózg, już wysłał moim oczodołom smutną wiadomość: jesteś miękką pizdą i zaraz się popłaczesz.

Ona zaś nadal patrzyła na mnie tak, jak przed swoim wywodem, niewzruszona tym, że właśnie wyrzygała mi werbalnie coś, co zapewne dusiło ją przez cały nasz związek, ale nigdy tego nie przyznała, bo miała wieczną nadzieję uczynienia ze mnie kogoś mniej bezużytecznego. Nigdy w życiu nie powiedziała mi niczego przykrego, nie obraziła, nie uniosła się. Swego czasu myślałem nawet, że nie jest istotą ludzką, bo istota ludzka już dawno piznęłaby mnie w głowę, spuściła na mnie fortepian z dziewiątego piętra, a przede wszystkim - zostawiłaby mnie. Ona jednak trwała, pięć lat moich humorów, trzaskania drzwiami, niedoleczonych depresji. Gdy czułem, że pęka, siadała po turecku na stole na tarasie, na bosaka, w lnianej sukience, splatając dłonie do słońca. Siedziała, oddychała głęboko, czasem trwało to pięć minut, czasem półtora godziny - wszystko w zależności od ciężkości gówna, które zrzucałem na nią ja i reszta świata. Po zejściu ze stołu zawsze wracała do siebie, z całą dobrocią inwentarza, z promiennym uśmiechem i siłą do kontynuowania swoich masochistycznych misji.

Spojrzałem na nią, szukając odpowiedzi na wszystkie pytania, które piętrzyły mi się w głowie, niczym fale na targanym sztormem morzu. Wybawiła mnie jednym zdaniem:

- Idziemy na wino, muszę się napić. Zawieśmy tę chujową rozmowę na razie.
- Wino? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, wino. Mam ochotę na wino. To, że jesteś chodzącą nędzą, nie oznacza, że nie mogę napić się z tobą wina.

I znów wędrówka przez miasto, tym razem moja - nie moja Pani postanowiła litościwie zwolnić kroku, ale jej władczy chód i wysoko uniesiona głowa wyraźnie pokazywały, że to nadal ona jest kierownikiem tej wycieczki. Gdy nieśmiało zaproponowałem podrzucenie mojej torby do hotelu, zatrzymała się na chwilę, odwróciła się i wydawało mi się, że przez kilka krótkich sekund widziałem zastanowienie na jej twarzy.

- Jest dziewiętnasta. Możemy iść.

Hotelowy pokój przywitał mnie nieco sympatyczniejszym wystrojem, niż wskazywała na to strona internetowa. W niewielkich rozmiarów pomieszczeniu znajdowało się dość duże, choć jednoosobowe łóżko, dwa krzesła i stolik, z kompletnie innej bajki kolorystycznej. Patrzyłem, jak przechodzi się po pokoju, dotyka nieśmiało poszczególnych mebli i przedmiotów, jakby chciała poznać fakturę wszystkiego, co ją otacza. Nadal nie udawało mi się odczytać ani jednej emocji z jej twarzy, aż do czasu, gdy przejechała ręką po tym okropnym stoliku i powiedziała:

- Pamiętasz? Jak zamieszkaliśmy razem, to w mieszkaniu był podobny stolik. Był okropny i od samego patrzenia na niego chciało mi się rzygać, więc wbiłeś w niego wszystkie noże, które mieliśmy w kuchni. 
- Bo z tymi nożami był ładniejszy - odparłem nieco zaskoczony tą sentymentalną refleksją - miał charakter.
- Miał - potwierdziła. 

Widziałem, że to jest ten moment, kiedy na chwilę powinna zostać sama ze sobą i swoimi myślami. Zaproponowałem wypicie wina w plenerze, ona przytaknęła, a ja udałem się pod prysznic. 

Zamknąłem się w łazience na klucz, oparłem ręce o zlew i podniosłem głowę, widząc w lustrze swoje odbicie. Wyglądałem tak, jak się czułem - bezbarwny i wyprany z koloru. Ta łazienka była moim chwilowym azylem, azylem od jej osoby, od jej oczu i żalu unoszącego się w powietrzu. Cienkie drzwi dzieliły mnie od żywej i oddychającej definicji wszystkiego, co kochałem i czego potwornie się bałem. Odkręciłem wodę pod prysznicem, rozebrałem się i wszedłem pod lodowatą wodę. Stałem bezmyślnie, czułem, jak zamarza mi głowa, choć wciąż coś we mnie wyraźnie się gotowało. Chciałem skulić się w brodziku i zostać tam na zawsze, ale osoba za drzwiami zdawała się być jakimś magnesem, cholernie silnym magnesem, który kazał mi osuszyć się ręcznikiem, ubrać się i wyjść z tej tchórzliwej kryjówki. 

- Gdzie będziemy pić to... - nie było mi dane dokończyć pytania, bo widok, który miałem przed oczami absolutnie pozbawił mnie słów na jakąś minutę, dwie, a może całą wieczność.

Stała przede mną ona. Wyprostowana, z włosami lekko zakrywającymi ramiona, z kamienną twarzą.

Naga. 

Naga, jakby dopiero wyszła spod palców Pana Boga. Niby taka sama, a jednak nieco inna, niż ją zapamiętałem. Jej skóra nadal była przeraźliwie biała, biodra nieco się zaokrągliły, kości obojczykowe i żebra zaś zarysowały się jakby mocniej. Na jej sylwetkę nieśmiało padały ostatnie, przygaszone promienie wieczornego, letniego słońca i oświetlały jej ciało w sposób wręcz poetycki. Patrzyłem z zachwytem, zaskoczeniem i przerażeniem. Nie umiałem się ruszyć, a gdy ona zaczęła zbliżać się do mnie, cały zamarłem w środku. 

- Myślę - powiedziała gardłowym półszeptem, a mnie wszystkie włoski na ciele stanęły dęba - że coś ci się jednak udało stworzyć. Mnie. Na nowo. 
- Nie wiem...co masz na myśli - odpowiedziałem, dysząc przy okazji jak parowóz, bo jej zwinne dłonie pozbywały się już mojego ubrania.
- Oj, daj spokój - odparła niecieprliwie - Tworzyłeś mnie przez lata. Udoskonalałeś, szlifowałeś, przeprowadzałeś przez najrozmaitsze próby. I jestem. Taka, jaką mnie stworzyłeś.
- Uhm... - wymruczałem, bo nie wiedziałem, jak ustosunkować się do tych słów - chyba tak...

Przez krótką chwilę staliśmy na przeciwko siebie, oboje już nadzy i ciężko oddychający z tego całego napięcia kumulującego się w naszych ciałach. Kątem oka dostrzegłem na łóżku dwie apaszki i uśmiechnąłem się do niej niepewne. Rzuciła mnie na łóżko, sama zaś zachowywała się jak wygłodniałe zwierzę, które po miesiącach nieurodzaju wreszcie dorwało w ręce upragnioną ofiarę. Nie chciałem walczyć, choć coś mi mówiło, że powinienem. Nie umiałem walczyć, bo pragnąłem jej tak mocno, jakby od tego zależało moje życie.

Apaszkami zaczęła przywiązywać moje ręce do ramy łóżka. Uwielbiałem to, uwielbiałem, jak ona udawała, że jest silna i potrafi wiązać supły, a ja udawałem, że nie mam szans wydostać się z uścisku materiału. Patrzyłem na nią z dołu, patrzyłem jak jej biodra spoczywają na moich po królewsku, jak siedzi na należnym jej tronie, jak monumentalna i widowiskowa jest z tej perspektywy. Poddałem się jej ruchom, jej żądzy, jej wszystkiemu. Czułem się jak na najcudowniejszym haju świata. 

Może minęło pół godziny, a może pół nocy. Może cały, pierdolony rok świetlny. Niezgaszone przeze mnie światło w łazience niemrawo oświetlało kawałek pokoju. Ona zaś, mokra od potu, oparła się rękoma na łóżku patrząc mi w oczy. Byłem wciąż w niej, ale haj powoli schodził. Zrobiło mi się niewytłumaczalnie smutno. Chciałem wydostać rękę z chusty i dotknąć jej twarzy, włosów, skóry, ale w momencie, gdy taki pomysł przeszedł mi przez głowę, ona chwyciła mnie mocno za nadgarstek, szepcząc:

- Nawet się nie waż. 

Wróciła do pierwotnej pozycji i rozciągnęła kark, odrzucając niemalże przylepione do skóry włosy. Musiałem zapytać.

- Co my właściwie robimy?

Przecierając dłonią twarz spojrzała i uśmiechnęła się tak przerażająco pięknie, że nawet w tym półmroku zrobiło to na mnie wrażenie.

- My, mój kochany...kończymy dzisiaj twoje dzieło.

Ułamki sekund. Ja w węzłach z pierdolonych apaszek, ona sięgająca pod leżącą obok poduszkę i wyciągająca czarny przedmiot i przykładająca go do swojej skroni, mój zduszony krzyk i wielka nicość.

Niedzielną, letnią ciszę przerwał nieznośny huk wystrzału z pistoletu.


KONIEC.

piątek, 14 lutego 2014

Retrospekcja półwalentynkowa.

Wstajesz rano. Powiedzmy, że koło dwunastej. Wciągasz na siebie białą bokserkę i poprawiasz cebulę na głowie. Wychodzisz z pokoju, by niemrawo powiedzieć dzień dobry!, ale przecież nikogo nie ma, bo wszyscy wyjechali. Sprawdzasz aurę za oknem. Jeśli masz farta, jest śnieg. Jeśli nie, szarość i zimno jest idealnym zwierciadłem twojego nastroju. Uchylasz okno i z całą pewnością piździ, mimo że chyba jest lato. Kładziesz się na kuchennym blacie i odpalasz miętowego papierosa. Przecież nikogo nie ma. Gasisz w zlewie, miksujesz super zdrowego szejka i otwierasz skrzynkę mailową, smętnie patrząc na kilka wersji roboczych, które już dawno powinny mieć swoje zakończenie, a zapewne nigdy mieć nie będą, więc po regulaminowym miesiącu usuniesz je bezpowrotnie, jakby nigdy nie istniały.

Odmówisz pięciu zaproszeniom na rodzinne kolacje, bo nie jesteś niczyją rodziną. Nad szóstym lekko się wahasz. W trakcie rozważań nalewasz gorącej wody do wanny, a do szklanki whiskey, bo jest po dwunastej. Po kąpieli pakujesz się w szlafrok i do łóżka. Odpalasz jakiś idiotyczny serial i przy którymś z rzędu odcinku zasypiasz. Budzisz się jakiś czas później w chwilowym przypływie strachu i desperacji. Sięgasz po telefon i przyjmujesz szóste zaproszenie. Czujesz mieszaninę ekscytacji i obrzydzenia. Okropny koktajl.

Nakładasz makijaż, udając przy tym, że jesteś Bijąse Śląska, robisz coś z włosami, wciskasz się w jakieś nieskomplikowane ubranie, dajesz buziaka Madonnie wiszącej na ścianie i wychodzisz.

Półtora godziny później dopijasz drugie grzane wino i ekscytacja wygrywa, słabym śmiechem starasz się zamaskować całą beznadziejność, jaką sobą reprezentujesz i na wszelki wypadek zamawiasz kolejne wino, żeby zamroczyć się jeszcze bardziej. Wokół siebie widzisz uśmiechy puste i jednoznaczne, sama w tym momencie definiujesz siebie jako pustą i jednoznaczą, chciałabyś, żeby tak nie było, nie masz jednak siły na nic poza piciem, wymienianem bezsensownych zdań i powolnemu kroczeniu ku niechlubnej degeneracji. Dzisiaj chcesz jednak odzyskać resztki siebie, więc mimo stanowczych sprzeciwów, chwiejnym krokiem wchodzisz do taksówki i prosisz o odwiezienie prosto do domu. Szpilki zostają gdzieś w połowie schodów, torebka niechlubnie spoczywa na podłodze, wbrew naukom wszystkich porządnych mężczyzn twojego życia, sukienka zawisa na drzwiach, a ty wkładasz do gramofonu płytę Steviego Wondera i w przypływie alkoholowego wyżu tańczysz w półmroku, aż w końcu padasz zalana łzami na podłogę słysząc You Are the Sunshine Of My Life, bo jest zbyt beznadziejnie, zbyt kurewsko, mrożąco beznadziejnie, żeby cieszyć się z piękna tego utworu. Leżysz na podłodze i odpalasz tę samą piosenkę raz za razem, jakbyś miała zedrzeć tę płytę, którą, notabene, w przyszłym tygodniu masz oddać prawowitemu właścicielowi. W końcu na owej podłodze zasypiasz, a twoim dzisiejszym koszmarom przygrywa Stevie Wonder.

I nagle czujesz ukłucie w klatce piersiowej, chwilowy bezdech, budzisz się sparaliżowana, widząc przed sobą biały sufit, przez chwilę nie wiesz, gdzie jesteś, ale na talii czujesz wyraźnie czyjąś dłoń, obracasz się więc na drugi brok i widzisz kaskadę rudych włosów spadających na bladą twarz. Odsłaniasz włosy i uśmiechasz się trochę przez łzy, bowiem przypominasz sobie, że jest jakieś siedem miesięcy później, w głowie gra ci You Are the Sunshine Of My Life i bynajmniej nie jest to już powód do płaczu. Wtulasz się jak koala i czujesz się jak przy odbieraniu Oscara za całokształt twórczości. W myślach dziękujesz Mamie, pani Wiesi ze spożywczaka i Steviemu Wonderowi. I dochodzisz do wniosku, że każdy ma takie Walentynki, na jakie sobie zasłużył. Nie tylko czternastego. 

A w ogóle, to widzieliście kiedyś żonę Steviego Wondera? Och. On też nie.


M.

środa, 12 lutego 2014

7 powodów, dla których nienawidzisz Walentynek.

Ho ho, kto by pomyślał, że się ze mnie zrobi taka blogereczka na czasie. No ale się zwyczajnie powstrzymać nie mogę, bo każdego roku, gdy nadchodzi ten czternasty lutego, to ludzie pobijają własne rekordy wylewania żółci w średnio estetyczny sposób. Jako że dobrym obserwatorem jestem, to z mych nieoficjalnych badań wynika, że znacznie częściej owo święto błotem obrzucają mężczyźni, czy tam chłopcy raczej, aniżeli kobiety. I choć sama do Walentynek mam stosunek absolutnie obojętny, tak jak i do innych świąt, które w nasze progi przybyły z zagranico, to postanowiłam zebrać te powody brutalnych hejtów i przedstawić. 




1. Bo jest zbyt różowo i słodko.

Spędzasz większość roku w swojej jaskini, a ciemne zasłony odsuwasz tylko na okoliczność mycia okien. Ups, nie myjesz okien, bo brud odgradza cię od świata. Na widok ciastek w kształcie serduszek wykręca ci żołądkiem, bo osobiście na śniadanie zjadasz przynajmniej dwa świeże płoty i przegryzasz szerszeniami. Żywymi. Lubisz, jak ci coś bzyczy w ustach. Jesteś mroczny i w Halloween nie potrzebujesz kostiumu, ludzie po prostu rzucają w ciebie słodyczami na wszelki wypadek - jak bogacze rzucają mokrymi od szampana dolarami w cycate dziwki. Przejście ulicami wypełnionymi serduszkami i kwiatkami zwyczajnie boli twoją do szpiku kości złą naturę. I to jest absolutnie zrozumiałe.

2. Bo nie zaruchałeś. Od dawna.

Powiedzmy sobie szczerze, o to przecież w Walentynkach chodzi. O zaruchanie. Zaskoczenie? To powiem więcej: większość rzeczy na świecie kręci się wobec zaruchania. Nie ma co się obruszać, zdrowy człowiek został wyposażony w popęd seksualny, a Walentynki to świetna okazja do wyładowania napięcia seksualnego, bo jest kolorowo, czekoladki do afrodyzjak i laski jakieś łatwiejsze przy okazji całej tej sympatycznej otoczki. No ale ciebie to nie dotyczy. Parnerki stałej brak, dorywczej też, o dochodzącej już nie wspominam. Powody mogą być różne. Może eks dziewczyna podkopała twoje poczucie wartości, może zwyczajnie nie wiesz, jak zagadać, a może po prostu jesteś pasztetem. Faktem jest natomiast, że twoja frustracja z okazji braku łóżkowych przygód sięga zenitu właśnie w Walentynki, kiedy widzisz te wszystkie ćwierkające pary i już wiesz, że w ich łóżkach będą (przynajmniej) cztery ręce, a w twoim dwie. Z czego jedna w użyciu.

3. Bo tak wypada.

Może i faktycznie okazujesz swojej kobiecie miłość każdego dnia, ale skoro jest okazja, to chciałbyś zrobić coś super. Wziąć ją na romantyczną kolację, na chujową komedię romantyczną do kina, albo zwyczajnie wkleić jej jakieś obciachowe serduszko na fejsową tablicę. Ale nie wypada. Kumple cię wyśmieją, nie chcesz się narażać na plotki swojej dziewczyny z koleżankami, o tym, jaki misiaczek był cudowny tego dnia, a przede wszystkim - skoro wszyscy coś robią, to to musi być przereklamowane. No i nie możesz podpaść w Internecie. Twoje dobre imię za bardzo się liczy.

4. Bo jesteś Polakiem cebulakiem.

A, nie oszukujmy się, w naturze naszego narodu leży plucie jadem na wszystko, co dookoła. I Walentynki ci się nie podobają, bo są z Zachodu, a z Zachodu nic dobrego jeszcze nie przyszło. Hejtujesz wszystko, co niepolskie. Walentynki miałyby słuszność, gdyby na stole stała wódka i biała kiełbasa. Czekoladki, serduszka? A co ty, jakiś gender? Pedał jakiś? Więc ubolewasz nad strasznym i niszczącym naród zamerykanizowaniem polskiej młodzieży i wzdychasz do czasów, kiedy był PRL, na półkach ocet, ale wszyscy kochali i szanowali ojczyznę.

PS. Masz 20 lat i prawdopodobnie jesteś aktywistą jakiejś prawicowej młodzieżówki.

5. Bo masz złamane serduszko.

Mieliście spędzić te Walentynki razem. W planach był lot do Paryża, a może chociaż przejazd autostopem do Pcimia Dolnego. Nieważne co, ważne, że mieliście być razem. Ale nie jesteście, bo z niej lafirynda była. I po prostu musisz odcierpieć swoje. Nikt nie będzie mieć ci za złe, że przez parę dni poleżysz zawinięty w kołdrę i posłuchasz Adele. Nie bój się być wrażliwym. Tylko nie przesadzaj z emocjami. Wybuchanie płaczem w sklepie udekorowanym walentynkowymi motywami wypada tylko ładnym dziewczynom.

6. Bo jesteś prawdziwym singlem - romantykiem. 

Jesteś z tych, co głoszą, że miłość drugiej połówce powinno okazywać się każdego dnia. I masz rację. Ale gdy zbliża się dzień zakochanych, to zdecydowanie więcej energii przeznaczasz na ekspresję swoich negatywnych emocji. Grzmisz o konsumpcjonizmie, sprzedawaniu się systemowi. Prawdziwy z ciebie oryginał. Wiem, kim jesteś. Masz posępne spojrzenie, Mickiewicza cytujesz nawet obudzony ze snu i wiecznie ci czegoś brakuje. Zazwyczaj polotu i finezji. Miota tobą jak Werterem. Koniec końców, pewnie popełnisz samobójstwo, bo zakochasz się w lasce, która ma na ciebie kompletnie wyjebane. A na pogrzebie smutno będzie tylko twojej matce. 

7. Bo jesteś frajerem.

Zwyczajnie. Jesteś tak chujowym człowiekiem, że nie umiesz kulturalnie skomentować, albo przemilczeć absolutnie niczego. Więc, gdy zbliżają się Walentynki, ty radośnie i bardzo frajersko przekręcasz ich nazwę na, uwaga: walę tynki, walęwtyłki i jeszcze ci się wydaje, że jesteś zabawny. Pssst, nie jesteś. Jesteś frajerem i masz głęboko (lub i nie głęboko) ukrytą mentalność dresa sprzed poprawczaka. Jarasz szlugi, harasz flegmą na lewo i prawo, rzucasz kurwami i rechoczesz jak stara ropucha, że to he, he, walę, he, tynki.

Powiedzmy sobie raz jeszcze, stuprocentowo szczerze: jesteś frajerem. 




I tym smutnym akcentem zakończymy. Życzę Wam, żeby miłości w Waszym życiu zawsze było w opór, ale żebyście z ewentualnego jej braku nie stawali się śmiesznymi dla otoczenia. I żebyście spędzili nadchodzące Walentynki, jak Wam się tylko zamarzy: noc w pięciogwiazdkowym hotelu, w kocu przed kominkiem, na całonocnej imprezie, a może po prostu, zwyczajnie - tak, jak każdy inny dzień.

No i, rzecz jasna, dorzucę Wam piosenkę.


M.

poniedziałek, 10 lutego 2014

To jest pościk o niczym.

Kiedyś przytrafiła mi się taka śmieszna sytuacja, którą zresztą opisywałam na starym blogu, a mianowicie w mojej ulubionej drogerii na N trafiłam na rozmowę ekspedientki z klientką, w której to rozmowie owa ekspedientka wychwalała właściwości niejakiego pilindżku, który później okazał się być peelingiem. Niech mnie szlag, ale od tego czasu jestem jeszcze mocniej wyczulona na wszelkie kretyńskie zdrobnienia, ale przyjmuję je z uśmiechem na twarzy, wiadomo. Gdybym za każdym razem, gdy słyszę od potencjalnego klienta: ciężko z pieniążkami, dzieciaczki na studiach, słoneczko świeci dostawała grosza, to miałabym dzisiaj miliony monet. 

I ja wiem, że różne zboczenia świat nosi, ja na przykład radośnie tańcuję ostatnio do tego:


I dobrze mi z tym.

Piątkowe popołudnie, dopada mnie chcica na ogórki kiszone, więc zahaczamy z moją Panią o targowisko miejskie. Rozumiecie, jeśli ogórki, to absolutnie nie to świństwo z folii, tylko takie przaśne ogórasy prosto z beczki, kiszone tak, że aż wykręca gębą na lewo i prawo. Znajdujemy stoisko z prawdopodobnie jednymi z lepszych ogórków, jakie było mi dane w życiu spróbować. I coś przykuwa moją uwagę. Bardzo.


Jest świeżutko.


Jest smaczniutko.


Są pieczareczki. Świeżutkie. ŚWIEŻUTKIE, SUKO.


I jest słodziusieńko. Tutaj mam już palpitacje i proszę o usta-usta.


Truskaweczki też pozdrawiają.

I tak sobie myślę, że właściciele tego stoiska ostro musieli przyćpać, bo nie dość, że napisy mówią same za siebie, to jeszcze ogórki zajebiste, pierwsza klasa, jakby były kiszone w kokainie i krwi dziewic. Serio, tak dobre, że nawet na te kretyństwa z kartek mogłabym przymknąć oko, ale nie da rady, bo jestem jadowitą blogereczką i muszę się czegoś przypierdolić, żeby mieć o czym pisać. 

Meritum nie ma. Napadło mnie na wspomnienia z pilindżkiem, jestem tęskniącym pedałem i muszę ukisić ogórki. W dodatku uskodziłam sobie dziś kostkę. Jak żyć, ja się pytam?!

M.


niedziela, 2 lutego 2014

Kwadrat.

Jakkolwiek kocham wielkie miasta i tęsknię za moim ukochanym, za szumem i hałasem, betonową dżunglą i światłami...tak czasem marzy mi się wybudowanie drewnianej chatki gdzieś z dala od cywilizacji, od ludzi i generalnie od wszystkiego. Przypomina mi się, że za dzieciaka byłam mocno związana z naturą i nieco mi żal, że tę koneksję po drodze gdzieś mi się utraciło. Teraz życie nawet na obrzeżach absolutnie nie jest dla mnie. Nie lubię ludzi, ale odludzia wysysają ze mnie energię. Choć na brak owej nie narzekam ostatnio (nie wiem, czy to akurat tak bardzo dobra sprawa, jak mi się wydawało), to te cholerne obrzeża męczą. Ale cele są jasne i klarowne, zęby zacisnięte, tarcza się odbudowuje. Łzy i koszmary senne zostają pod poduszką, a ja wiernie czekam na dzień, w którym będę mogła je zostawić na zawsze w tym miejscu. 

Jako istota patologicznie zdolna do uzależnień uczę się w końcu mówić dość. Jasne, że mam za to ochotę polać sobie wina, ale samej już jakoś tak nie wypada. Zaliczyłam te wszystkie żenujące etapy czterdziestoletniej rozwódki ze zmiażdżonym poczuciem wartości i pewne rzeczy są już mi zwyczajnie nie w smak. Imprezowa desperacja, noże pod pończochami, picie do lustra i powolna, odśrodkowa degeneracja w pewnym momencie zaczęły być niesamowicie przygnębiające. Może i jestem smutnym człowiekiem, ale nie przygnębionym. Co to, to nie.

Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że wciąż lubię uciekać, urywać w najmniej spodziewanym momencie i chować się za murem. Oczywiście, jeśli już na dobre dopadły mnie ciepłe ręce, okryły szczelnie kołdrą i oplotły ramionami, to chęć ucieczki jest zerowa, ale wszelkie inne miejsca, ludzie, zdarzenia to tylko kolejny pretekst do wzięcia nóg za pas. Zawsze był to jakiś powód do wstydu, spuszczania głowy, ale warto chyba potraktować to w końcu jako rzecz na swoją korzyść. Przecież  ucieczki też mogą być pasjonujące. Moje były. I z czystym sercem mogę w końcu powiedzieć: nie żałuję ani jednej. 

Z drugiej zaś strony, sprzedawczyni w sklepie powiedziała mi dzisiaj, że nogi mam zgrabne, ale łydki kwadratowe. I zupełnie nie wiem, jak się do owej rewelacji odnieść. To chyba przez te ucieczki. Damn.



M.