wtorek, 28 stycznia 2014

Nie zesrajcie się z rankingami.

Miałam pisać o Grammy, ale coś mnie kompletnie wytrąciło z równowagi. Rozśmieszyło, rozbroiło i powaliło na łopatki. Wiem, powinnam przywyknąć, bo Polacy są z gatunku narodów, które uwielbiają wszelkie rankingi, podsumowania, a jeśli się w nich znajdą - wow, wtedy sprawa jest absolutnie wielka i warta rozgłośnienia. 

Wielki szum w blogosferze wywował wczoraj ranking Kominka - dla niewtajemniczonych wspomnę - samozwańczego krula blogosfery, który wszem wobec uczy plebs, jak blog wywindować do roli maszynki do zarabiania pieniędzy, jak zachęcić partnerkę do zrobienia loda i że kobieta kończy się na 60 kilogramach. Już sam fakt znalezienia się w rankingu stworzonym przez ten typ człowieka raczej nie jest powodem do zbytniej dumy, ale co ja wiem, zazdrosna lesba ze mnie, mam swoją niszę. Ok, zapomnijmy na chwilę o ociekającym z treści kominkowych wpisów bucostwie i doceńmy, że jakimś śmiesznym cudem stał się jednym z najpopularniejszych blogerów w Polsce, że ma łeb do interesów i wie, że hajs się zgadzać musi - brawo. 

Patrzę na wielu moich znajomych - blogerów, którzy dostali zawału z radości i nie mogli zaczerpnąć powietrza z wrażenia. Naprawdę sprawia Wam przyjemność znalezienie się w rankingu kogoś takiego?






Naprawdę cieszy Was fakt wylądowania w tym samym zestawieniu, co niepotrafiąca posługiwać się językiem ojczystym (o obcym już nie wspomnę), przygłupia szafiarka? Jest dla Was wyróżnieniem zaistnienie w podsumowaniu, w którym sprzedawanie się za reklamę serka homogenizowanego jest okej i zasługuje na znalezienie się w złotej kategorii? 

A jeśli wciąż nie wiecie, o co mi chodzi, przeczytajcie o tym, co napisał o całej sprawie Freestyle Voguing, przy okazji zapraszając na jego facebookowego fanpejdża, gdzie dyskusja się toczy. I zastanówcie się na przyszłość, czy pewne rzeczy nie godzą w Waszą prawdziwość. 

Z pokojowym pozdrowieniem,
M.

czwartek, 23 stycznia 2014

Dystans.

Poznałam dzisiaj panią, której mąż mieszka za płotem, ot, po sąsiedzku.

Wróć.

Poznałam dzisiaj panią, której eks mąż mieszka za płotem. Zderzyły się we mnie dwa fronty - jeden mówiący: odpuść, nie twoja sprawa i ten drugi: kurwa, jak? Więc wiadomo, kto tę walkę wygrał. Pytam, jak. Bez kurwy, bo w pracy nie wypada. Jak? Ano, normalnie. Małżon się po rozwodzie mocno wkurwił i zamiast obmyślać dniami i nocami diabelskie plany wkurzenia żony, postanowił, że się na ich wspólnej działce wybuduje, postawi płot i eks- żona będzie do końca życia skazana na jego widok. Ujmujące w swojej prostocie. 

Momentalnie wyobraziłam sobie dwie sytuacje.

Pierwsza, że na posesję Płodziciela wprowadza się moja stara. Jak zadzwoniłam owemu o tym powiedzieć, to aż się rozłączył, bo tak go ta wizja przygniotła.

Druga, że mieszkam sobie z moją Ukochaną wreszcie na własnym, aż tu pewnego dnia do domu obok wprowadza się Mój Ulubiony Były. Albo Moja Ulubiona Była. Ten pierwszy codziennie z fałszywym uśmiechem przechadza się po podwórku, poświęcając cały czas świata na pucowanie swojego chujowego samochodu, ta druga zaś rzuca nam cierpiąco-nienawistne spojrzenia, na każdym kroku podkreślając oczywiście, że niesamowicie cieszy się z naszego szczęścia. I tak dzień w dzień. Aż którąś ze stron szlag trafi i się wyniesie w pizdu, ale to zawsze będzie oznaczało przegraną. A, jak wszyscy z minimalną ilością ambicji wiedzą, z eksiami nie przegrywa się przyjemnie. 

Zapytałam jeszcze pani od męża za płotem, ile to już lat po rozwodzie. Powiedziała, że dziesięć. I łypnęła wrogo w stronę sąsiedzkiego domu, po czym dodała:

- Ja z tym problemu nie mam. Chce, to niech mieszka.

I taka mi się smutna refleksja nasunęła: dystans na siłę jest jeszcze gorszy niż brak dystansu w ogóle. 


Tymczasem - już Wy wiecie, na co czekam. Na niedzielę.




M.

wtorek, 21 stycznia 2014

Baloniki bez drucika.

Blue Monday w Diggalandzie zaczął się w poniedziałek, szóstego stycznia i tak się trochę przeciągnął. Miewał swoje wzloty i upadki, męczył mniej, tudzież bardziej. W końcu doszłam do finalnego punktu, gdzie ciążyły dwie rzeczy, które ciążyć absolutnie nie powinny - powietrze i własna dusza. 

Gdy ciąży własna dusza, ma się do czynienia ze zjawiskiem tak samo fenomenalnym, jak i paskudnym. Człowiek ma ochotę rozdrapać sobie wtedy skórę, wyrwać wszystkie włosy z głowy, wydłubać oczy, a kończy się zawsze tak, że na żadną z powyższych czynności nie ma zwyczajnie siły, więc trochę żyje, a trochę nie chce mu się żyć. Chodzi w kółko, myśli rozpraszają mu się na tysiąc małych cząsteczek, twarz kamienieje, trzeba ją od czasu do czasu porządnie chlasnąć, żeby całkowicie nie zesztywniała i zaczęła jakiekolwiek emocje wyrażać. 

Tak, ciążenie duszy to istnie przejebany stan. Ciężko się z niego wyrwać, ciężko to obciążenie zmniejszyć, ukoić nadwerężony umysł. W nocy gapisz się w sufit, albo bezmyślnie wsłuchujesz w dźwięk czarnej płyty, w dzień, jak zwykle - trochę pracujesz, próbujesz odzyskać parę chwil snu, zbierasz całą cierpliwość świata, żeby nie zacząć strzelać do ludzi z wyimaginowanego kałasza. Tęsknota robi ci dziurę na wylot, presja pchnie cię ku średnio przemyślanym słowom i czynom. A przy okazji twoje serce wykonuje małe, acz odczuwalne podrygi w momentach, w których nie powinno tego robić. W końcu dochodzisz do punktu zastanowienia, czy to aby na pewno serce drga, czy żołądek zbiera na wymioty. Czasami, wbrew pozorom, bardzo ciężko to odróżnić. 

I co? I nic. Podobno ustępuje w końcu samo. Sposobów na walkę z owym zbyt wiele nie ma, ale organizm ludzki jest w stanie przystosować się do nawet najgorszych i najdziwniejszych warunków, aż ostatecznie to, co ciąży, zaczyna wisieć, jeśli wiecie, co mam na myśli. 

Przy okazji powstaje też taki zabawny efekt balonika. A na czym ów efekt polega? Ano na tym, że postanawiasz sobie: koniec, trzeba się zebrać, łapnąć trochę pozytywnego nastawienia, pierdolić problemy, przecież w końcu będzie dobrze. Przyklejasz sobie na gębę uśmiech (chociaż wiesz, że ci z nim zupełnie nie do twarzy), przeganiasz ciemniejsze myśli z głowy i nawet łapiesz zajawkę dobrego humoru, unosisz się jak ten mały, jebany balonik, aż w końcu trafiasz na małą, malutką szpileczkę, która balonik przebija i....puff. Trzeba dmuchać kolejny na nowo, a płuca bolą. 

Myślałam, że zrobię sobie taki balon z betonu, ale potem zrozumiałam, że taki się nie uniesie. I bądź tu babo mądra. 



M.

niedziela, 19 stycznia 2014

Porozmawiajmy o 2013.

Wiem, jestem wczesna jak zima na Śląsku (której wciąż nie ma), ale porozmawiajmy, wszak warto. Nie o wzlotach i upadkach, a już z całą pewnością nie o moich. Nie z powodu mojej nieśmiałości, ale gdybym o upadkach miała Wam zacząć opowiadać, to siedzielibyśmy przed monitorami do lipca. 
Sięgnijmy do najbardziej interesującej mnie szufladki, czyli tej z muzyką. Żaden chyba rok od 2009 nie wywołał we mnie tylu emocji. A emocje się wiążą z dobrymi albumami. Obrodził zeszły rok w dobre rzeczy, jak żaden z poprzedników, w moim skromnym mniemaniu. Już dawno miałam coś skrobnąć na ten temat, ale mam ostatnio dość niejasną relację z klawiaturą i edytorem tekstu, w naszym trójkącie zaczęło coś pękać, jak to zwykle w trójkątach bywa.

No ale do rzeczy, bo i tak nas dużo czeka.

Z niemałym bólem serca wyselekcjonowałam dziesięć albumów, które najmocniej zatrzęsły moim światem w ubiegłym roku i trzęsą nim nadal. Kolejność przypadkowa, w rankingi się nie bawimy. 


Daft Punk to w swoim gatunku klasyka. A ja się z klasyką bardzo lubię, choć ze starym Daft Punk często było mi nie po drodze. Dzięki granemu do porzygu Get Lucky album szturmem wtargnął się na listy i w odtwarzacze, choć przyznaję, że poza reklamą treść absolutnie się broni sama. To jest nader przyjemny, elektroniczny, imprezowy longplay, którego grzech nie znać. Jak dla mnie najlepsza płyta DP. 

Ulubiony utwór: Giorgio by Moroder.


*

A skoro już przy Daft Punk jesteśmy, to trudno nie wspomnieć o tym, że w zeszłorocznym albumie Kanye Westa również maczali palce. Efekt jest - Yeezus to chyba najcięższe dzieło Westa, smoliste, mocno wykraczające poza ramy swojego gatunku. Pierwsze trzy numery mogą być nawet ciężkie do przeżycia dla fanów miękkiego rapu. A właściwie wszystkie mogą być ciężkie do przeżycia, poza cudownie cukierkowym Bound 2, które doczekało się jednego z najbardziej wyśmiewanych klipów 2013. Co u Westa, poza jazdą na motorze w kierunku przeciwnym do wiatru? Sample, jak zwykle mistrzowsko użyte. Mocne teksty, dużo kontrowersji i przeświadczenie o wyższości nad wszystkimi. Możecie przygotować ściereczki do czyszczenia butów. Byle ze złota. Przesadzam? A słyszeliście kiedyś, zeby ktoś zesamplował Ninę Simone, puścił ją na autotunie i zrobił zajebisty kawałek? No właśnie. A Kanye zrobił.




Ulubiony utwór: New Slaves.


*



Po pierwsze: czy tylko mnie się ta okładka kojarzy z jedynym i niepowtarzalnym albumem Joy Division? Wiadomo, okładkowo i muzycznie to całkowicie inna liga, ale jedno Wam powiem: Arctic Monkeys pały nie ssie. A już absolutnie nie ssie ten album, na który przyszło trochę poczekać. I to jest coś, co bardzo lubię, czyli skoczne, pozytywne brytolskie granie. Tak cholernie pozytywne, że ma się ochotę podkręcić regulatory i potańczyć w trzy rozmiary za dużej koszulce. Płyta jest spójna, dobrze zrobiona i po prostu przyjemna, zarówno pod względem warstwy muzycznej, jak i tekstowej. To jeden z tych albumów, których słucha się tak dobrze, że nawet nie zauważa się, kiedy się kończą. Serio serio.

Ulubiony utwór: I Wanna Be Yours.


*


Nick Cave aka Ponury Mężczyzna Mojego Życia stał się w tym roku jeszcze bardziej ponury i melancholijny. Ale o tym zaraz. Nacieszcie oczy okładką, bo jest absolutnie przepiękna. Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałam, zamarzyła mi się w dużym formacie na ścianie. No dobra, z zewnątrz ładnie, a jak w środku? W środku jeszcze ładniej, wszak Nick Cave mistrzem słowa jest i kto się nie zgadza, ten jest roluje blanta na bekstejdżu. No bo, halo:

Hannah Montana does the African Savannah
As the simulated rainy season begins
She curses the queue at the Zoo loo
And moves on to Amazonia
And cries with the dolphins

To, co ujmuje mnie w tym albumie, to fakt, że mimo melancholii i smutku walących na kilometr, album nie przynudza, nie usypia i nie prowokuje myśli samobójczych. Chociaż z tym ostatnim może być różnie. Gdyby Murder Ballads miało część drugą, to nazywałaby się Push the Sky Away. 

Ulubiony utwór: Jubilee Street.

PS.



*



Jest coś urzekającego w suatralijskim akcencie. Niby podobny do brytyjskiego, a jednak jeszcze bardziej kluchowaty i rozbrajający. Lorde jest z Nowej Zelandii? Dajcie spokój, to jest prawie to samo, co Australia. Ok, zostawmy jednak moją geograficzną ignorację i zajmijmy się Lorde. Szczeniara ma fajny głos, nienajgorsze teksty i (póki co) chujowe teledyski. Ale album nagrała fajny, trzeba jej przyznać. Bardzo się wyróżnia na tle popowych debiutantów, co też zapewne sprawiło, że laska znajduje się w miejscu, którym się znajduje - mając lat naście, nagrała debiut, o którym mówił cały świat. A jest o czym mówić, bo zawartość krążka jest tak miękka, łatwa i przyjemna, że aż kusi się, by przekreślić pop i napisać: easy-listening.

Ulubiony utwór: Ribs.



*


Dev Hynes to taki koleś, który swojej muzycznej drogi i sukcesu szukał przez lata, zahaczając przy okazji o Solange (dla niekumatych: młodsza siostra Beyonce) i Sky Ferreirę. I jakkolwiek dobre rzeczy dla innych robił, tak Cupid Deluxe jest naprawdę tym, na co zdolnego producenta stać. Gości jest dużo, ale zamiast przytłaczać odbiór dzieła - jak to, niestety, często bywa - podkreślają smakowite bity. Tak zgrabnych lini basu nie było już od dawna w muzyce rozrywkowej, zapewniam. A tesktowo? Tekstowo jest dużo o miłości, niekoniecznie tej szczęśliwej i spełnionej. 

I never was in love
You know that you were never good enough
Fall asleep right next to me
You know that you were never good enough

Się podśpiewywało często.

Ulubiony utwór: High Street.



*


Pod adresem Janelle krytykę się słyszało. Że wtórna, że nijaka. Wiecie co? Pierdolcie się, bo Janelle jest absolutną petardą na scenie współczesnego R&B. A Erykah Badu nie udziela się gościnnie na albumach nudnych ludzi. Prince też nie. Eletric Lady to album doskonały, nawet dla wymagajacego słuchacza. Produkcyjne mistrzostwo. A energię i prawdziwość pani Monae czuje się z każdego kawałka. Booty don't lie!

Ulubiony utwór: Primetime.


*


Doskonale sobie zdaję sprawę, że w mojej ewentualnej karcie psychiatrycznej powinno być odnotowane: całkowicie nieprzyjmowanie do świadomości krytyki pod adresem Jaya Z. Ale, powiedzmy sobie szczerze, w mojej skromnej opinii ten album został skrzywdzony przez recenzentów, bo, uwaga, Jay nie rymuje już o ciężkim życiu w gettcie, dilerce i dziwkach. A teraz realia: Shawn Carter, aka Jay Z to jeden z najbogatszych ludzi świata. Ma za żonę jedną z najpiękniejszych kobiet świata, córkę niebezpiecznie podobną do samego siebie i taką pozycję w rapie, że mógłby wydać płytę długogrającą z rejestrem swoich pierdów, a ludzie i tak by to kupili. Oczywiście, że Magna Carta to dzieło całkowite inne, niż Jayowskie klasyki, ale wszystko jest tutaj na swoim miejscu: goście zacni (trochę razi w ucho brak Westa), produkcje udane, sample z klasą, a hajs się zgadza. A Jay Z nie ma już w swojej ksywie myślnika. I album jest świetny. Mówię, jak jest.

Ulubiony utwór: Picasso Baby, Part II (On the Run), Holy Grail. Wybaczcie brak faworyta, ale ciężko.


*


Młody psychopata o ksywie Tyler, the Creator nagrał album o byciu młodym psychopatą o ksywie Tyler, the Creator. To jest twór tak dziwny, tak zdumiewający i tak dobry zarazem, że nie wiem, od czego zacząć. A więc krótko: Tyler to taki szczyl, który ma bardzo ciekawe flow, srogie umiejętności producenckie i totalnie najebane w głowie. Nie wiem, na ile to prowokacja, a na ile poważna choroba psychiczna, ale w tym wszystkim człowiek jest tak rozkoszny, że nie da się być wobec niego obojętnym. Warstwa liryczna tego albumu rozpierdala wszystkich Westów, Gambino i innych prowokatorów na łopatki. Posłuchajcie sobie IFHY.



To, co w osobie Tylera podoba mi się najbardziej, to fakt, ze głośno mówi o tym, o czym wszyscy inni myślą, ale nikt nie ma na tyle jaj, żeby to powiedzieć. I, pardon, ale czy ja mówiłam coś, że chcę okładkę Nicka Cave'a w dużym formacie na ścianie? Zapomnijcie. Chcę Tylera. 

Ulubiony utwór: Answer.


*



Kto wygrał w 2013 wszystko? Nie, nie Ty. Ty też nie. Ani on, ani ona. Wszystko, jak zwykle, wygrała Beyonce. W piątek, trzynastego wyjebała wypuściła album w sieć. No, ale co to za filozofia, nie? Uporządkujmy fakty.

Beyonce wypuściła niezapowiedziany album w sieć.
Beyonce wypuściła niezapowiedziany, mistrzowski album w sieć. 
Beyonce ma wyjebane na to, że podniecasz się niespodziankowym albumem i w ramach gratisu wypuściła przy okazji 17 teledysków. 
Czczij ojca swego i matkę i Beyonce. Amen. 

A tak zupełnie na poważnie: po pierwszym przesłuchaniu tyłka mi nie urwało, ale w miarę zagłębiania się w materiał wszystko zaskoczyło tak, jak powinno. I wprawdzie nie ma tu hitów takich, z jakich Bożena słynie, ale całość jest niezwykle przemyślana, konsekwentna i...odważna. Żeby nie rzec: najodważniejsza w karierze Knowles. Na temat wizualnej strony się nie wypowiadam, bo na Beyonce można patrzyć całymi dniami, ale jeśli zapytacie, czy self-titled album jest muzycznie dobry, to odpowiem: zajebiście dobry. A mrs Carter o swoją pozycję martwić się nie musi. Jest w swoim świecie czarnego R&B królową i będzie Wam wyskakiwać z lodówek, bo takie jest królowej święte prawo.

Powiem więcej, bo jest o czym mówić. Zachwyca mnie dobór tematów na tym albumie. Knowles wyłożyła swoje prywatne życie na tacy i zrobiła to z taką klasą, że niejeden artysta może pozazdrościć. Trzeba być Beyonce, żeby na jednej płycie zaśpiewać o rypaniu swojego męża, ukochanym dziecku, poronieniu, byciu zajebistą i przy okazji dorzucić jakieś feministyczne przemowy. I to się wszystko ze sobą nie gryzie. Masterpiece.

Mam tylko jedno, malutkie ale. Teledysków jest 17 i tyle samo powinno być piosenek. Po prostu podzieliłabym dwa kawałki tak, jak jest to zrobione na visual album. Ale bez tego wpadlibyśmy jeszcze w jakąś pętlę bijąsowej doskonałości. Ups, już wpadliśmy.


Ulubiony utwór: Mine, Heaven, Haunted (ciężko, oj, ciężko).

*

I tak się moja dziesiątka plasuje. Czy są jakieś flopy? Oczywiście, że są! A czy o nich wspomnę? A czy ja wyglądam na zakonnicę? Oczywiście, że wspomnę!




Będzie zwięźle, bo jest późno, a rozwlekać się nad czym nie ma. Timberlake nagrał bardzo fajny album, po czym postanowił wypuścić drugą część, składającą się, jak na moje ucho, z odrzutów. Takich odrzutów - odrzutów. Całość jest nudna do porzygu, a podczas odsłuchu wydaje się, że przez blisko godzinę ma się do czynienia z jedną i tą samą piosenką. Ciągnie się to wszystko w nieskończoność i usypia. Ble.

Kawałek jednak godny uwagi: TKO.

The Weeknd postanowił zaś przyćmić sukces swojej debiutanckiej trylogii i wydać takiego gniota, że aż człowiek nie wie, gdzie przed tym spierdalać. Ok, śpiewanie o nieszczęśliwej miłości i słabości do używek było fajne w przypadku debiutu, ale ileż można wyć o tym, że się jest życiową ciotą, który lubi łatwe panienki i przez to stracił miłość swojego życia. I czuje się super, ale cierpi. I dragi są ekstra, ale nic nie wyleczy złamanego serca. I jest taki biedny. I taki chujowy. Ale przy okazji taki super. Serio, ten temat przerabialiśmy już trzykrotnie. Za czwartym razem to się stało nudne. Męczy i usypia. I boli. Słowo daję, ten album jest jeszcze chujowszy niż jego okładka, a to już jest nie lada wyczyn.

Kawałek jednak godny uwagi: Adaptation.


Ok, wyżyłam się pisarsko i czekam na Wasze opinie. A jeśli jakiekolwiek podsumowania Was interesują - dajcie znać.

M.

sobota, 11 stycznia 2014

Olimpiada nieudaczników.

Kilka dni przez jedenastymi urodzinami moim sposobem na odreagowanie rosnącego stresu było obgryzanie paznokci. Słowo daję, paznokcie miałam wtedy zeżarte do gołego opuszka, a skórki wiecznie pokaleczone. Na miejsce swojego rytuału wybierałam łazienkę, do której nikt nigdy nie zaglądał, bo w ogromnym domu była trochę na uboczu, trochę na końcu ciemnego korytarza. Brzydka i bez gustu. Niebieskie kafelki wyścielały podłogę i ściany, a wysoki sufit zawsze straszył pajęczynami w rogach. Sama łazienka w formie pociągu - długa i wąska, nieprzyjemna, z unoszącym się w powietrzu zapachem, który mówił wypierdalaj. Jakubowicz śpiewała: w domach z betonu nie ma wolnej miłości, a w tym domu miłości nie było ani krzty, czy to wolnej, czy tej uwięzionej też. W głowie został mały fort wspomnień wykafelkowany niebieskimi płytkami i wieczne pragnienie marca, wszak technicznie marzec to miesiąc ciągle zimowy, ale już trochę romansujący z wiosną. A na wiosnę wszystko stawało się lepsze. 

Parę dni przed urodzinami osiemnastymi odstresowywaczem była z całą pewnością butelka whiskey i paczka papierosów. Ależ to był piśmienniczy szał, ogień szedł spod pióra, dym wypełniał płuca mieszając się ze słodkim aromatem trunku. Gorzko i słodko było, ale ręce i myśli były nieustannie zajęte. Kolejny dom bez wolnej miłości, jakieś ambicje, jakieś plany, wszystko jakieś, bez wyrazu, bez charakteru, w popłochu pędzące na przód. Miałam czasem wrażenie, że za tą całą kompilacją planów i ambicji zostawałam nieco w tyle, jak lekko opóźnione dziecko na tle swoich klasowych kolegów. Na ową osiemnastkę było również piękne, ciężkie pióro, które pisze ze mną mniejsze i większe rzeczy do dziś, czarnym atramentem wpisując się nielogicznymi ciągami na białych kartkach. 

Dwa dni przez dwudziestymi drugimi urodzinami nie mam odstresowywacza, jeśli nie liczyć jakiejś jebanej pseudo-cardio-jogi, którą uskuteczniam od paru dni codziennie i hektolitrów jaśminowej herbaty, którą powinnam zamontować sobie w formie kroplówki. Chore ambicje i złudzenia spadły na podłogę razem z większością włosów, które wyhodowałam na głowie. Patrzę na solidnej długości paznokcie i myślę sobie, że prędzej bym sobie na nich zęby połamała, niż je same, widzę po twarzy pozytywne skutki odstawienia używek, a (wreszcie) czysta, prawdziwa i szczęśliwa, choć daleka miłość podobno dodaje mi uroczego rumieńca na wiecznie bladej twarzy. Widzę w lustrze paradoks wygranego nieudacznika, wygranego w oczach swoich i oczach tych najważniejszych, nieudacznika pod pewnym kątem, kątem wyjebania tak zwanym. Pragnienie marca nadal jest, ale jeszcze większe pragnienie tej wiosny prawdziwej, majowej, tej, która zwiastować będzie prawdziwy początek podróży najważniejszej i domu z miłością. 

Wystarczy więc tylko czekać. 


M.

PS. Tydzień w zdjęciach w dotychczasowej formie zostaje zamknięty. Wróci w innej. Lada moment.

wtorek, 7 stycznia 2014

Dwa tygodnie?

Los zadecydował...


Wróć.

Ja zadecydowałam, że jeśli biorę dwa tygodnie urlopu od rzeczywistości, tak zwanego domu i tych innych różnych przyjemności, to i od pisania takowy urlop sobie zrobię. Bez spiny, ślęczenia nad pustym edytorem i rozpraszania się, bo rozpraszać się było kim. I czym. Więc piszę. Teraz. 

Dużo mnie ominęło zapewne. Bo to święta, to Sylwester, Nowy Rok i te inne. Ale nie ma tego złego, bo ja się przez te dwa tygodnie dużo nauczyłam, a zapewne nie byłabym sobą, gdybym tą nauką się nie podzieliła. Po kolei zatem. W dużym skrócie. 

Nauczyłam się, że można dwa dni nie spać i być tak pełnym energii, jak po ścieżce świeżutkiej amfetaminy. Tylko bez amfetaminy. Nauczyłam się, że na Wigilii mogą być lody i kawa. I jest super. Że dom to nie budynek. To taki stan, który trzeba odnaleźć. 

Nauczyłam się, że bywam tak miękką pizdą, że odpowiednia konfiguracja kilku słów połączona z bardzo rozbrajającym spojrzeniem odkręca mi w głowie prysznic łez.

Nauczyłam się, że wśród mieszkania pełnego ludzi można złapać za rękę dwie osoby i bawić się wyśmienicie. Przy tejże okazji pozdrawiam Hedgehog Girl, która się umie bawić. No, umie. I przyjęła nas w progi jak absolutnie swoich. No i tutaj jeszcze się nauczyłam, że niektórzy ludzie kompletnie się nie potrafią bawić. I to jest strasznie smutne i chujowe. 

Nauczyłam się, żeby nie podrabiać dokumentów, ale nie pytajcie.
I że jak ktoś się urodził kłamliwą cipką, to jako mądry mężczyzna bynajmniej nie umrze. 
I że rzucenie palenia może zaprowadzić na pogotowie. 

Ano, bo rzuciłam. I jest super. I czysto. I czuję wszystko mocno. Za mocno czasem. 

Nauczyłam się też najważniejszego. 
Że demonów, tych w sobie, nie trzeba zabijać. Bo się nie da. Cała sztuka polega na znalezieniu kogoś, kto owe demony zaprosi do stołu, poda herbaty i z ciepłym uśmiechem zaproponuje rozmowę. Bez gryzienia. Bez gonienia. Bez zabijania. 

Serio, w 2014 życzę Wam, żeby było Wam tak dobrze jak mnie. Przynajmniej pod pewnymi względami. A ja proszę o trzymanie kciuków, bo dużo ciężkich dni, wyzwań i sprawdzianów na horyzoncie. 



M.