czwartek, 6 listopada 2014

Kopytka.

Jak wskazały urządzenia z wysokim wskaźnikiem skuteczności, a mianowicie kalendarz i mój mózg (okej, żartowałam z tą wysoką skutecznością), nie było mnie tu mniej-więcej pięć miesięcy. Wydaje się to bardzo długim czasem, ale z mojej strony wygląda to tak, że nie mam pojęcia, gdzie ten czas wpierdoliło. Jasne, jak się człowiek bliżej przyjrzy i przeanalizuje, to zdążyło zdarzyć się wiele, dużo zmian zakręciło się w czasie mojej blogowej absencji, ale w gruncie rzeczy nie rozumiem i nie zrozumiem, jakim cudem mamy już listopad i powoli umieram z zimna.

A zdarzyło się tak, pokrótce.

1) Moja SSmańska natura wreszcie się na coś przydała i doprowadziłyśmy z Lubą do wyjebania Buni z domu.

2) Przez jakiś czas musiałyśmy się dość solidnie użerać z muzułmańską szajką, w tym cudowną szefową z pierwszej pracy, która ojebała nas na kasę bardzo solidnie. Do tego doszło jeszcze stalkowanie mnie w kolejnej pracy, zaowalowane groźby i inne przyjemności. Było przezabawnie. Allah akbar!

3) Przeprowadziłyśmy się. Znowu.

4) Jak nie wiatr w oczy, to chuj w dupę, czyli parę tygodni po rozpoczęciu nowej pracy, z góry przyszła wiadomość, że poszliśmy do administracji i możemy splajtować. Jak się domyślacie, splajtowaliśmy. Tak, to w dalszym ciągu jest całkiem niesamowicie, ale bardzo duża sieć bieliźniana splajtowała w całym Zjednoczonym Królestwie. Ale nie ma tego złego, bo...

5) Zostałam managerem w nowej perfumerii. Wprawdzie trzeba się liczyć z dojazdami do ścisłego centrum i lekkim rozpiździelem organizacyjnym (a to już, o dziwo, nie moja wina), ale na co ja właściwie narzekam? Kurwa, pomarzyć mogłam o takiej pracy. No i sobie wymarzyłam. Jak widać, nic się bez przyczyny nie dzieje.

6) Luba też ma fajną pracę, ale to jest najzdolniejsze i najbardziej pracowite dziecko na świecie, więc to było akurat do przewidzenia.

7) Parę razy zdarzyło mi się dorabiać w żydowskiej kuchni i przysięgam, gdyby takie miejsce istniało w Polsce, to Sanepid nie tyle, co by je zamknął, ale okleił policyjną taśmą, albo nawet podłożył kilka lasek dynamitu, żeby wysadzić ten pierdolnik w powietrze. Jako osoba skrajnie źle reagująca na brzydkie zapachy, zaprawdę powiadam Wam, ilekroć wchodziłam po coś do chłodni, cierpiałam na niedotlenienie, bowiem wstrzymywałam na kilkadziesiąt sekund powietrze.

8) Wciąż nie mamy psa, a bardzo nam się marzy. Raz już było nawet blisko, ale się zesrało. Póki co się wstrzymujemy, bo sprowadzenie do domu czworonoga traktuję niemalże z rytuałem sprowadzenia potomka, a więc odpowiednie warunki muszą być i kropka. A w chwili obecnej obawiam się, że psię mogłoby mieć wydrapane oczy przez okolicznego ogródkowego kota, albo, co gorsza, mogłoby się zadławić którymś z wibratorów leżących na podłodze pokoju państwa obok.

9) Przefarbowałam się na blond. I jest tak.



10) Mieszkam w Londynie prawie pół roku i nadal nie widziałam Tamizy. Kto jest zwycięzcą?


No, a u Was co się działo?



Tęskno za Wami, tak troszkę, troszeczkę.

M.

środa, 25 czerwca 2014

I co mam powiedzieć?

Zazwyczaj na owo pytanie odpowiadam: zapytaj Pezeta.



Ale to tak między nami, rzecz jasna.

W ciągu ostatniego miesiąca przeżyłam więcej mikro-załamań nerwowych, niż przez ostatni rok chyba. Gdzieś w końcu ta gonitwa, to urocze wstawanie skoro świt i nieustanne ciśnienie musiały dać się we znaki. Trochę mi już pewniej na gruncie, kręgosłup błaga o przymusowe wolne, a bieganie uskuteczniam ostatnio jedynie z pracy na autobus i do łóżka. Głęboko jednak wierzę, że i to ulegnie zmianie, a do nowych warunków się zaadaptuję, jak zwykle zresztą.

Chciałabym sobie móc popisać, poprzeglądać blogi, poczytać, ale prawda jest taka, że jeśli mam wybierać między dodatkowymi dwudziestoma minutami snu, a tym, to sen - rzecz jasna - wygrywa, bo nie wiem, czy wiecie, ale ja bardzo lubię spać. Paradoksalnie dałabym dużo za kilkanaście godzin niezmąconego dźwiękiem budzika snu, ale z drugiej strony tak mi żal dnia, zalanego słońcem (przeważnie) miasta i tych drobnych przyjemności, w które wliczam również pranie i sprzątanie. Tak, prać i sprzątać lubię generalnie tak samo, jak spać.

Jako że historia kołem się toczy, po roku z kawałkiem wylądowałam znów wśród kwitnącej zewsząd cebuli, rozścielającej się po korytarzach i brzmiącej dźwiękami tak aksamitnymi, jak psujący się, stary Ursus. Nie, poziom patologii absolutnie nie został przekroczony, więc nie spodziewajcie się raczej opowieści o alkoholikach, przebitych woreczkach i mężczyznach noszących moje koszule nocne, ale uwierzcie mi, moje słabiutkie jak prezerwatywy Unimil nerwy zostają niemalże codziennie wystawiane na solidną próbę. 

Właściciel jest autentycznie fajnym człowiekiem, który lubi wpierdalać kury i chodzić na siłownię, ale gdy przychodzi co do czego, to staje za nami murem pozując na dużego tatuśka, którego każda dziewczynka powinna mieć w zanadrzu. To jednak tylko jedna trzecia (a może czwarta) tego, co tu zastałyśmy, a zastałyśmy pięćdziesięcioletniosześcio letnie zjawisko o ksywie operacyjnej Bunia. Bunia jest brzydka jak noc listopadowa, nie mówi, tylko krzyczy, no i właściwie...ciągle krzyczy. Jak już zapewne wiecie, w kwestii krzyku jestem szczególnie przewrażliwiona, więc niejednokrotnie zdarzało mi się Bunię lekko piłować klasycznym proszę z fis na f, kochana. Działa...na jakieś dziesięć minut. Cóż, Bunia to naprawdę specyficzne zjawisko, które wymagałoby ode mnie znacznie dłuższej ilości czasu spędzonego nad klawiaturą, ale w dużym skrócie rzeknę Wam, że białowłosa nie miała absolutnie żadnego prawa nas polubić, gdyż:

1) Jesteśmy młode.
2) Jesteśmy ogarnięte.
3) Jesteśmy atrakcyjne (przynajmniej moja piękniejsza Połówka)
4) Czasem w nocy zdarza nam się czmyhnąć do łazienki bez spodni.
5) Jesteśmy wegankami.
6) A co za tym idzie, nie jemy Buni obiadów, a przecież Bunia jest zajebistą kucharką z Krakowa.
7) Nie pijemy raczej alkoholu, więc towarzystwo do piwka na balkonie odpada.
8) Nie chcemy jej uczyć angielskiego.
9) Nie chcemy jej farbować włosów.
10) Większość naszych zakupów nie pochodzi z polskiego sklepu.

O moim osobistym, egzekwowanym już zresztą Planie Usadzenia Buni Na Dupie opowiem Wam następnym razem, jeśli bóg pozwoli.

Następny jest Janusz. Janusz jest facetem Buni. Mają super związek, bo od 6 do 23 po sobie krzyczą. O wszystko. Ale to nieważne. Janusz wygląda tak.



Absolutnie i bez różnic - właśnie tak wygląda Janusz. Czasem wychodzi z pokoju bez koszulki, po czym okazuje się, że ma większe cycki, niż ja, a ja wtedy wracam skulona do łóżka mierząc się w cichym cierpieniu z kolejnym porankiem. Janusz jest generalnie nieszkodliwy i poczciwy, ma w Polsce żonę chorą na raka i Bunia jest zazdrosna, bo dużo kasy jej śle. Wiecie, no, dzień jak co dzień.

Jest jeszcze syn Janusza, wierzę, że nazywa się Paweł, ale jego rola skończyła się szybciej, niż się zaczęła, bowiem młodzieniec o aparycji tak interesującej, jak płyta chodnikowa pomyślał, że skoro są dwie nowe laski na chacie, to pewnie zarucha. Jak się domyślacie, prędko mu ową myśl z blond głowy wybiłyśmy. Jakoś tak mniej-więcej od tejże pory skończyły się zaproszenia na wycieczki Lexusem po Londynie i papieroska na werandzie. Właściwie to przestał nawet pojawiać się w domu, w sumie mu się nie dziwię, bo Bunia jest tak intensywna dźwiękowo, że poważnie zastanawiam się nad wytłumieniem ścian wytłoczkami od jajek. Cyrk na kółkach, mili Państwo, ale w całym tym rozgardiaszu znalazłyśmy odpowiednie środki do znalezienia świętego spokoju na płaszczyźnie swoich czterech ścian. I bez obaw, moi obecni lokatorzy może i bywają upierdliwi, ale w porównaniu do zeszłorocznej patologii to teraz mieszkam w Utopii. Może i jebie czasem codziennie z rana kiełbasą, może i trochę dużo kurew posypie się z wieczora, ale poza tym jest czysto i przyjemnie. Poza tym i tak praktycznie mnie w tym domu nie ma, więc absolutnie nie mam na co narzekać. Trochę pokory się buntownicze dziecko nauczyło ostatnio. Możecie tylko pogratulować. 

A ja idę spać. 

M.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

To już tak długo? Tak daleko?

W momencie, gdy Twoja własna Kobieta wykopuje Cię do pisania notki, uświadamiasz sobie, że faktycznie dawno niczego nie skrobnęłaś. Kopanie w tym przypadku zbyt wiele nie dało, bo Digga to człowiek-osioł, a jak nie czuje polotu, to nie napisze. W ciągu ostatnich tygodni polotu nie było zbyt wiele, a raczej był, lecz niekoniecznie do pisania. Nie, nie zrobiłam sobie wakacji od życia - może na chwilę, natomiast w tym momencie już nie pamiętam, kiedy ostatnio nie byłam zmęczona. Mniej marudzenia jednak, więcej pozytywnej energii, toteż streszczę co i jak się dzieje ostatnio.

Jeśli istnieje w mojej głowie swoista the bucket list, a jak się zapewne domyślacie - istnieje, to trochę rzeczy się z niej odkreśliło ostatnio. Powrót na Wyspy Brytyjskie z całą pewnością to gruba krecha śmiało odkreślona na owej liście. I jest jeszcze ciut niepewnie na nowym gruncie, trochę nerwowo, olbrzymi stres przeplata się z radością każdego wyczekanego poranka. Odkąd pamiętam, wciąż na coś czekam i teraz czekam również, ale wiem, że się doczekam, więc pozostaje mi tylko wziąć się jeszcze mocniej do roboty i uczynić proces czekania owocnym. 

Cyrk na kółkach - dosłownie i w przenośni - zostawiłam w Polsce, z całym brzmieniem i wyrzutami sumienia za coś, czego zmienić nie chcę i nie mogę. Mam słodki i rudy powód do życia, wreszcie nie narzekam na wybór wegańskiego papu w sklepach, pokochałam żydów za bezmleczną Nutellę, a z bieganiem się opierdalam, choć dziś już kończę, bo parki wokół zbyt ładne, żeby nie prześmigać po nich biegówek. Moja orientacja w terenie dalej daje dupy na lewo i prawo, namiętnie ślę śliczne kartki do polskich znajomych, a tych najważniejszych mam obok, co też niezmiernie mnie cieszy. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - do takiego myślenia staram się przywyknąć i póki co idzie mi całkiem nieźle. 

I tylko przykro mi trochę, że słowo przyjaciel straciło w moim słowniku na znaczeniu, a wręcz się wytarło, bo jak się okazuje, nawet po latach można bezlitośnie wyjebać kogoś na życie i zupełnie nie przejmować się konsekwencjami. Ale i to przełknę, wiadomo. Bo o pewnych rzeczach szkoda gadać. A o pewnych dopiero porozmawiamy.


I zainteresujcie się tą płytą, bo jest naprawdę świetna.

Ze stoickim pozdrowieniem,
M.

sobota, 12 kwietnia 2014

A czy Ty lubisz swoją pracę?

Jestem smerfem marudą i gdybym miała wyliczać, czego nie lubię, to brakłoby Wam Internetu. Więc powiem dziś tylko o jednym zjawisku, którego nie lubię. O ludziach nieszanującej swojej pracy, czyli takie dywagacje luźne w relacji klient - sprzedawca. Będę brutalnie szczera: nienawidzę swojej pracy i płakać mi się chce ze szczęścia, że już ją kończę. A jak już ją skończę, to urządzę gigantyczną imprezę, na której mokre od szampana, cycate dziwki będą tańczyć oblepione dolarami. Żartowałam. Pewnie pójdę spać.

Mimo wszystko jednak wiem, że potencjalny klient ma prawo mieć w dupie moje nielubienie pracy, a że potencjalnym klientem jest, to i ja nie za bardzo mam sumienie pokazywać mu całą swą pogardę do wykonywanej roboty. Prostuję się więc, na twarz przyklejam znośny uśmiech, a w biodra wrzucam trochę luzu. I choć czasem bywa różnie, czasem jest krzyk, czasem groźne miny, a czasem ktoś mnie pomyli z dziwką z agencji (nie wiem, czy to moja twarz jest tak sugestywna, czy panie z agencji zmieniły dresscode na dżinsy i luźną kurtkę), to jednak naprawdę się staram okazywać maksimum cierpliwości i nie wyżywać się na innym człowieku za to, że nasze fale komunikacyjne nie potrafią trafić na siebie.

Kiedy więc wchodzę do sklepu marki X, oczekuję tak zwanego minimum profesjonalizmu. Ja wiem, pieniądze są marne, dzień długi, a poniedziałki skurwiałe, ale szanujmy się, błagam. Tylko tyle i aż tyle. 

Sklepem X w tym przypadku było Tesco Extra. Bo ja...ja chciałam sukienkę. Ale nie jakąś sukienkę. Tę sukienkę.


I, przepraszam, ale w przypadku człowieka skrzywionego na punkcie sukienek w stylu vintage argument w stylu co to, sukienka z obrusa? średnio się sprawdza. Moim planem było wejść na pełnej kurwie do tego domu bożego, dopiąć się w rozmiar 38, zostawić przy kasie hajs i nosić to cudo. Pierwsza próba wykonania tego ambitnego planu była już w niedzielę. Cel, rybnickie Tesco, sukienki brak. Nie zraziłam się, i tak nazajutrz miałam być w Gliwicach. Mapka na stronie pokazuje, że sukienka jest dostępna. Jedziemy więc.

Wiedząc, że tamtejszy sklep ma solidne zaopatrzenie odzieżowe, z niekłamaną radością z mojej nadchodzącej sukienki wchodzę sobie na dział moda i szukam wzrokiem. Nie znalazłam, więc pytam dwie przeurocze panie, gdzie jest moja sukienka. Chuj, nie ma. Na magazynie też nie. A może przymierzy pani jakąś inną?


No dobrze. Więc odesłały mnie do działu obsługi klienta, żeby tamtejsze panie wykonały telefon do drugiego Tesco w mieście. I tutaj się zaczęła zabawa.

Za ladą siedzą trzy kurwy panie i wesoło trajkoczą. Podchodzę, uśmiecham się i liczę na standardowe pytanie w czym mogę pomóc? Nie słyszę go. Panie zignorowały mój uśmiech, moje dzień dobry, moją obecność w ogóle. No więc się oparłam rękami o ladę i jeszcze głośniej powtórzyłam:

- Dzień dobry!

Wyrwały się z letargu. Ich miny, ze szczęśliwych i podniecionych plotkami stały się nagle kwaśniejsze, niż mina kotka na zdjęciu wyżej. Poczułam się jak rude dziecko z downem. Wiadomo, że jest, ale nikt się z jego obecności jakoś szczególnie nie cieszy. Mniejsza. Streszczam się. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- To niech pani idzie na dział odzieżowy, oni się tym zajmują. 

Raz jeszcze. Mówię, kto mnie przysłał i po co. 

- No ale my tam nie zadzwonimy.
- Boicie się?

Cisza i kwaśne miny. 

- No nie, my tam nie zadzwonimy, tylko damy pani numer. 
- Naprawdę się boicie...
- Proszę pani, takie są zasady.

I dyktuje:
- Czterdzieści dwa...
- Ale kierunkowy na Śląsku to trzydzieści dwa...
- NO PRZECIEŻ MÓWIĘ CZYDZIEŚCI DWA.

Po trzech (!) próbach porozumienia się serdeczna pani wydukała w końcu numer telefonu i mimo, że szczęka nieznacznie mi się zacisnęła ze zdenerwowania, to podziękowałam i powiedziałam do widzenia. I cisza. Ale czasu nie było, więc biorę za telefon i dzwonię do drugiego Tesco.

Pierwsze połączenie i nikt nie odbiera.
Drugie.
Dziewiąte.
Piętnaste.

Kurwa.

No ale było po drodze, więc trudno, przejedziemy się. Ta sama historia. Sukienki nikt nie widział, ale może pani pójdzie do działu obsługi klienta?

Wróciłam do domu. Wypiłam kubek melisy, nawet dwa. Sama myśl o kolejnej wizycie na dziale obsługi klienta przyprawiła mnie o lekki ból głowy. Bez sukienki. Co prawda do moich walizek zmieści się już tylko cokolwiek na słowo honoru, ale to jest nieważne. Bo nie o sukience miało być. Tylko o podejściu do klienta. 

Dla równowagi Wszechświata, w zeszłym tygodniu rozległ się dzwonek do drzwi i moim oczom ukazał się przemiły człowiek o aparycji człowieka gdzieś pomiędzy odstawieniem od cycka, a wiekiem gimnazjalnym. Obrączka na palcu wskazywała jednak na stan reprodukcyjny, a idealnie przystrzyżona grzyweczka na niedawną przynależność do emocjonalnej młodzieży. Na chudym torsie miał koszulkę Neonetu i zapytał, czy dochodzą do nas gazetki reklamowe. Tak zwyczajnie, z uśmiechem. Odpowiedziałam, że owszem, jakaś makulatura się w skrzynce gromadzi. 

- A wie pani może, gdzie jest ulica Olchowa? Bo wie pani, na piechotę wszystko pokonuję i się straszliwie pogubiłem. 

Moje matczyne instynkty kazały mi go przytulić i zaprosić na lemoniadę, ale miałam bałagan w kuchni. Z ulicą też mu, rzecz jasna, nie pomogłam, bo moja orientacja w terenie jest marna, jak płyta Doroty Masłowskiej Dorota Masłowska.

- No dobrze, znajdę... a jak szybko dochodzą do was te gazetki?
- Zapewne szybciej, niż ja.
- Bo my je w poniedziedziałek...hahaha, ale pani zabawna! To ja już...pójdę.

Speszył się chłopiec. Zawsze się peszą. 

I do konkluzji. Chłopiec zapierdala kilometry dziennie zadając ludziom kretyńskie pytanie o gazetki, a potrafi swoją pracę wykonywać z wdziękiem i uśmiechem na twarzy. Panie przychodzą do Tesco i siedzą na tyłku w dziale obsługi klienta i są obrażone na wszystko dookoła. Quo vadis, świecie?

Pomarudziłam, no. Żeby nie było zbyt jojcząco, to mam dla Was coś ładnego. 



A, no i tak, jebłam tę dziarę w końcu.



I nie ukrywam, że już bym chciała następną. Nawet już wiem jaką i gdzie. Ale to poczeka. Bo jak z każdą poważniejszą zmianą życiową będę jebać sobie dziarę, to do trzydziestki czysta zostanie mi tylko twarz.

Ale się stęskniłam za pisaniem. 

M.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tematycznie.

Poniedziałek był wolny, więc z automatu wtorek stał się poniedziałkiem. Co to w praktyce oznacza? Że wtorek, dzień niewinny jak nieobsrana łąka przejął na siebie całe skurwienie poniedziałku. Mogło być gorzej? Mogło. Było.

Bo rano okazało się, że wtorek nie tylko paraduje w skórze poniedziałku, ale jeszcze jest pierwszym kwietnia. I tymże sposobem ten wtorek miał u mnie przejebane na starcie. Bo ja generalnie w całym kalendarzu mam takie daty, których nienawidzę z całego serca. I jest to pierwszy kwietnia, oraz jakikolwiek dzień, w który w danym roku przypada Śmingus-Dyngus.

O ile mój wstręt do Lanego Poniedziałku jest absolutnie uzasadniony i ma głęboko zakopane traumatyczne podłoże - jako dziecko zostałam wyrwana śpiąca z łóżka i wrzucona do wanny pełnej lodowatej wody (lodowatej wody też nie znoszę i się duszę pod zimnym prysznicem), o tyle Prima Aprilis to już kwestia rosnącego we mnie z roku na rok krytycznego spojrzenia na ludzkość samą w sobie. 

Bo ja to widzę tak. Przychodzi ten pierwszy kwietnia, więc tatuś mówi mamusi, że ładnie wygląda, a mamusia mówi tatusiowi, że ma dużego penisa. Okej, pośmialiśmy się. W międzyczasie córka przychodzi do domu z tekstem: jestem w ciąży, ktoś tam dzwoni, że miał wypadek. Są chwile grozy, potem wszyscy sobie przypominają, że jest pierwszy kwietnia.

Heheheheheheehheheheheheheeheheheheszki.

A co w Internetach? Standard. Jakaś średniopopularna blogereczka napisze, że zawiesiła działalność (who cares? Na twoje miejsce i tak znalazłoby się dziesięć kolejnych piszących o cieniach i różach), poczytny serwis napisze, że Sosnowiec został uznany na ósmy cud świata, jakiś fanklub Madonny napisze, że wyciekła jej nowa piosenka. Ziew, kurwa. ZAPOMNIAŁAM. Zapewne wśród Waszych znajomych znalazło się przynajmniej paru takich wiecznych cool singli, którzy ustawili sobie, że są w związku z koleżanką, która też jest wiecznym cool singlem. Ja pierdolę, boki zrywać. I znowu czystki w znajomych robić trzeba, albo wyjebać kolejnego fejsbuka w pizdu. Bo nagle się okazuje, że ludzie, z którymi piłeś wódkę mają IQ klamki od drzwi. I jak piłeś z nimi wódkę, to tego nie zauważyłeś, bo piłeś z nimi wódkę. A ja się pytam, czy poczucie zażenowania jest nowym rodzajem śmiechu? Bo ja tego nie czuję. Ale ja jestem zołzą i pierdołą, mam prawo. 

Nie powiem, sama myślałam, czy by nie zejść rano do kuchni i nie powiedzieć:

- Tato, jestem hetero.

Ale się powstrzymałam.

Prima Aprilis sam mnie więc zrobił w chuja i to na poważnie. Po wysiedzeniu się w poczekalni u lekarza śmignęłam do pracy, a przed pracą do ostatnich klientów z papierami. I wchodzimy do domu, właścicielka rozstrzęsiona, zapłakana, mówi nam, że jej mamusia w nocy umarła. Otwiera nam drzwi do pokoju i mówi:

- O, tu mamusia leży. Nie przyjechali jeszcze po nią. 

Mamusia faktycznie leżała na kanapie, przykryta półtransparentnym prześcieradłem. W ciągu trzydziestu sekund byliśmy już w samochodzie po spotkaniu z mamusią. Taki psikus, kurwa. 

No ale mniejsza. Po chujowym dniu pracy najfajniejsze jest to, że zawsze możesz zmyć makijaż, przebrać się, włożyć słuchawki w uszy i po prostu biec.



PS. Po czym poznać, że u Świadków Jehowy zbliża się ich jedyne, coroczne święto? Zarazy rozprzestrzeniają się po kilka par na całą długość ulicy i musisz naprawdę się starać, żeby przebiegając/przechodząc nie nadepnąć którejś siostrzyczce na przydługawą spódnicę. Dziękuję moim rodzicom za wyposażenie mnie w tak przekonującą mimikę twarzy, że Świadkowie nawet nie odważą się do mnie podejść. Amen to that!


M.

poniedziałek, 31 marca 2014

Kotku?

No dobra. Można słyszeć, ale nie słuchać różnych rzeczy, ale kiedy Twoja własna Kobieta pyta Cię, kiedy łaskawie napiszesz jakąś notkę, to uświadamiasz sobie, że faktycznie zjebałaś, bo wiele ciekawych wątków krąży Ci po głowie, ale w swoim obecnym systemie życiowym nie zawsze masz czas i siłę, żeby poświęcić czas na uporządkowanie i spisanie tego. 

Jest wiosna, więc mogę łapać krótkie chwile na huśtawce w ogrodzie, patrzyć na psy maltretujące Pana Kota (która w rzeczywistości jest kotką, ale dżender), zużywać coraz więcej kremu z filtrem na przysłowiowe wyjście po bułki, a także próbować zmieścić swój skromny dobytek życia w dwóch walizkach. Digga i Jej Dwie Walizki, powinna nazywać się saga, którą definitywnie ktoś spisać kiedyś powinien. Pani mówi, że możnaby to przełożyć na serial telewizyjny i nazwać How I Met Your Luggage. Bardzo śmieszne, zaiste, ale prawda jest taka, że te dwie walizki stały się w którymś momencie integralną częścią mojej osoby. Trochę jak skorupa dla ślimaka. 

Nie zmierzamy w jednak te rejony, bo zrobi się nostalgicznie i w ogóle, a na chuj to komu.

Wrócmy zatem do tematu Pana Kota z cipką (kogoś mi to aż przypomniało). Wstaję ostatnio, wiedząc, że nikogo w domu nie ma, schodzę na dół zrobić sobie śniadanie i słyszę niepokojące głosy z piwnicy. Oczyma wyobraźni widzę już złodziei wungla czyhających na moją osobę, przechodzi mnie nagły paraliż, a hałas na dole trwa nadal. W lewą rękę biorę telefon z wybranym już numerem 112 (brawo, Digga, w piwnicy nie ma zasięgu), w prawej trzymam małą siekierkę sprzed drzwi i z pozycją policjantów z W11 schodzę powoli po schodach. Moim oczom ukazuje się widok Pana Kota skaczącego z pieca na deski i z deski na pieca. Przez kilka sekund patrzyłyśmy sobie głęboko w oczy. Kicia była absolutnie zdziwiona, że śmiałam przerwać jej rozrywkę. 

- Panie Kocie, weź stąd wydupiaj.
- PHHHHHH.
- No już, miau miau.
- Miaaaaau.

Tym sposobem zaliczyłam jedną z najbardziej produktywnych konwersacji w mijającym miesiącu.

Rozumiecie już, że rzadko piszę? Bo mam mózg tak zlasowany, że jak zasiadam do klawiatury, to piszę o pieskach i kotkach. 

Wybaczcie. Mogę jeszcze pisać o walizkach, kurwach i oszustach z Wizzair, albo kurwach i oszustach z Tesco. Wybierajcie. 


czwartek, 13 marca 2014

Żryj włosy.

Po (kolejnej) usłanej koszmarami nocy wstałam rano lekko nieprzytomna i pierwsze swe kroki, jak to mam w zwyczaju, skierowałam do łazienki. W nieeksploatowany jeszcze otwór gębowy wsadziłam szczoteczkę do zębów, a zaspane oczy skierowałam na swoje, równie zaspane, odbicie w lustrze. 

I, choć sama nie wierzę, że to mówię, moje oczy powinny tam zostać. Zamiast tego jednak przeniosłam ich zasięg na umywalkę, a na owej umywalce - mydło w kostce. Lawendowe z fafroclami, moje ulubione. Do dzisiejszego poranka ulubione, bo właśnie tego poranka pojawili się na nim goście nieproszeni. Nie dość, że nieproszeni, to ich obecność w moim otoczeniu jest niemożliwa, bo z mojej łazienki nikt nie korzysta i trzymam ją w chirurgicznej czystości. 

Na kostce mojego już-nie-ulubionego mydła znajdowały się trzy, ciemne i dość długie włosy. 

Najpierw był szok i niedowierzanie - jak to, w mojej łazience? W mojej czystej, ślicznej łazience?
Potem była złość.
Następnie strach. Bo jeśli ktoś się w nocy wkradł przez uchylone okno do łazienki i umieścił te włosy na mydle, to co mógł zrobić gorszego? 
Przyszedł czas na walkę, bowiem na akceptację i zobojętnienie w moim scenariuszu miejsca nie było. 

Z szafki wyjęłam moją ulubioną parę żołtych rękawic, w których nigdy nie sprzątam i niedługo będę mieć ręce jak Madonna. Założyłam je, ze zdziwieniem obserwując, że sięgają mi niemalże do łokci i zabrałam się za operację usuwania włosów. Mydło, z niemałym niesmakiem wzięłam w uzbrojone dłonie, wypłukałam pod gorącą wodą, pozbywając się obrzydliwych lokatorów. Następnie polałam je wrzątkiem i położyłam na lekko ciepłym kaloryferze, na ręczniku papierowym oczywiście. Pozostało rozliczyć się ze sprawcą mojej małej porannej tragedii, bo przy dość solidnym przebudzeniu przypomniałam sobie, że od wczoraj gości u mnie Ciotka. 

Biorąc pod uwagę, że darzę tę istotę ogromnym szacunkiem, postanowiłam do sprawy podejść delikatnie i z należytą ogładą. Korzystając z okazji, że ciocia krzątała się po dole sama (kobieta absolutnie nie potrafi wytrzymać pół godziny bez roboty), przywitałam się, zadałam szereg tych zupełnie nieistotnych pytań o podróż, sen i tym podobne, a następnie bardzo ostrożnie nakierowałam temat na włochate mydło.

- A, to przepraszam! Majtki sobie prałam w tym mydełku. Tylko tyle!






Wróciłam na górę, założyłam rękawice z powrotem i moje lawendowe mydełko z fafroclami wylądowało w koszu. Nie jestem aż taką mikrobową faszystką, potrafię dojść do stanu kontrolowanego nieładu i nieobce mi porządki, ale włosy na mydle to taka mała zakładka w moim mózgu, w której siedzą najgorsze koszmary świata.

To mydło stało się jakimś wyznacznikiem dnia. Mam nadzieję, że tylko dzisiejszego.

M.

sobota, 8 marca 2014

Te baby są jakieś głupie.

Dziś, pięknym słonecznym popołudniem na sklepowym parkingu zobaczyłam dwóch mężczyzn machających do siebie z daleka. W miarę, gdy zbliżali się do siebie z uśmiechami na twarzach, jeden zapytał drugiego:

- Ty też przyjechałeś po badyla dla starej?

I wbrew pozorom i moim chęciom, nie będzie to wpis potępiający mężczyzn. 

Znacie tę sytuację, gdy szukając czegoś prozaicznego w sieci, nagle otwierają się przed Wami tajemne wrota i trafiacie w jakieś totalnie ciemne strony Internetu? Mnie się ostatnio zdarzyło. I do dziś nie daje mi to spokoju.

Wpadłam bowiem na coś takiego:

Przeanalizujmy teraz treść owego czegoś. Podkreślmy zdanie: Dobry mąż zasługuje na jednego lodzika w miesiącu. 

Dobry mąż.
Jeden lodzik.
Miesiąc.

Nie wiem, jak tam męska część czytelników mojego bloga, ale mój wewnętrzny, murzyński penis popadł właśnie w długotrwałą impotencję. Okej, najpierw może tak na około - nie wiedziałam, że dobroć męża mierzy się w lodzikach (cudowne słowo, tak poza tym), ale, co najważniejsze, KURWA, JEDEN W MIESIĄCU? I wy się dziwicie, że was potem mąż nazywa starą, a wypad po kwiatka z okazji waszego święta traktuje jako największą karę? Dziwicie się, że posuwa sekretarkę? 

Dla oburzonych proponuję krótkie ćwiczenie psychologiczne.

Wczuwasz się w tym momencie w skórę heteroseksualnego mężczyzny, który wraca po ciężkim dniu pracy do domu i jego małżonka z promiennym, infantylnym uśmiechem wręcza mu talon na jednego lodzika w miesiącu. Jednego. Lodzika. W. Miesiącu. Co czujecie? Bo ja właśnie idę po kij bejsbolowy do szafy. 

Wiem, że w dawnych czasach mojej rodzicielki nie było dostępu do Internetu, z całym jego inwentarzem. Roboty było dużo, bo dzieci, gospodarstwo, gotowanie dla kilku osób, skutecznie pochłaniały czas gospodyń domowych. Raz na jakiś czas kobiety z okolicy spotykały się w domu którejś na klachy. Czasem sąsiadka wpadła na chwilę poplotkować. Wchodzenie sobie w życie seksualne podpadało pod ogromny nietakt. 

Dziś jest Wizaż, forum Vitalii, Kafeteria i inne jaskinie zła i psychicznego spierdolenia. Niby-anonimowo klikające kobietki radzą sobie, co robić, gdy mąż chce za dużo seksu, jaki prezencik na urodzinki sprawić teżecikowi, jak radzić sobie z grzybicą pochwy i czy seledyn, to aby na pewno to samo, co akwamaryna. W moim małym rozumku te internautki występują pod nazwą pierdolniczki, bo nic nie robią, poza pierdoleniem i zaśmiecaniem przestrzeni internetowej. Czasem zdarzy mi się podsłuchać, jak moja macocha rozmawia z jedną taką pierdolniczką przez Skype. Trójka dzieci biega gdzieś w tle, krzyczą, płaczą, ale chuj tam, dadzą sobie radę. Okazjonalnie w tle słychać męża krzyczącego, że obiadu nie ma, a jest osiemnasta. Taki ten mój teżet marudny, he he. A moja macocha, się raz kiedyś chwali, że zapisała się na zumbę.

- Gosia, jak ty na to wszystko znajdujesz czas? Ja mam wiecznie ręce pełne roboty...

Nie jestem za sprowadzaniem kobiety do poziomu sprzętu AGD. Dziwi mnie, że we współczesnym świecie tak pełnym możliwości, ogromny procent dziewcząt wciąż idzie za mąż młodo, młodo rodzi dzieci i zamyka się w domu, z garnkami i komputerem. Choć w sumie, jak okazjonalnie rzucę okiem na poziom wpisów na forach opanowanych przez kobiety...chyba nie miały nic więcej do zaoferowania światu. 

Jako że rozlazł mi się wywód po drodze i smutno mi tak trochę, to opowiem Wam pewną małą historię. Opiekowałam się w dawnych czasach dziećmi sąsiadki, 4letnią dziewczynką i dwa lata starszym chłopcem. I Nikola raz miała takiego focha, że zabrała Dominikowi wszystkie zabawki i naburmuszona poszła do kąta. Dominik zaś, z typową dla siebie dziecięcą szczerością i niedziecięcą powagą, powiedział do mnie:

- Ciocia, te baby są jakieś głupie.

I myślę, że w dobie talonizacji fizycznego zbliżenia te słowa najlepiej podsumowują mój wywód.

Wam zaś, drogie Kobiety, przekopiuję te same życzenia, które składam Wam od początku mojego blogowania, bo dotychczas nie wymyśliłam niczego lepszego. Oczywiście, z drobnymi poprawkami.

Dla kobiet walczących, aby walczyły dalej i ich determinacja przyniosła oczekiwane rezultaty.

Dla kobiet pięknych, aby dbały także o piękno wewnętrzne.

Dla kobiet brzydkich, żeby coś ze sobą zrobiły i przestały być brzydkie.

Dla nieszczęśliwych i zmęczonych, aby dołączyły do walczących.

Dla matek, aby były dla swoich dzieci przyjaciółkami i mentorami.

Dla kochanek, w czasie przeszłym: uwielbiam Was wszystkie razem i każdą z osobna. Na swój sposób, oczywiście. 

Dla mojej Kobiety, aby dalej ze mną wytrzymywała, a będę grzeczna. 


Dla wszystkich, poza pierdolniczkami:


M.

niedziela, 2 marca 2014

Izolatkę raz poproszę.

Niedzielną, wieczorową porą wypuszczam z głowy absurdy zasłyszane w ciągu tygodnia. Gdybym miała wszystkie je wpuścić na papier, tudzież klawiaturę, to i następnego tygodnia by mi brakło na wypisanie wszystkiego. Więc sobie selektywnie wypuszczam. Jak te bańki mydlane. Z tą różnica, że bańka sobie chwilę szybuje w powietrzu i pęka, a głupota ludzka była, jest i będzie, a co mnie boli mocno, to fakt, że jakoś rosnąć się zdaje.

Minął tydzień, odkąd mocy urzędowej nabrała moja decyzja o wejściu na drogę weganizmu. Przemyślana, przespana (czy tam niedospana). Podjęta. Jestem takim typem człowieka, co jak już sobie coś postanowi i upierdoli w głowie, to ciężko mu zdanie zmienić. Pochłąnęłam więc możliwie wszystkie lektury świata (i nadal pochłaniam, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że źródełko owych lektur jest nieskończone). I jest mi dobrze, zajebiście dobrze, choć oczywiście mało komu się przyznałam.

I to bynajmniej nie dlatego, że mi wstyd. Wręcz przeciwnie. Ale doskonale pamiętam, jak z mięsożercy stałam się wegetarianką. Jakieś siedem lat temu. Pamiętam, że się gromy z jasnego nieba wtedy sypały. Standardowo, rzecz jasna.

JAK TY DZIECI URODZISZ?

POLICZKI SIĘ CI SIĘ ZAPADNĄ.

POCZUJESZ TAKI ZEW MIĘSA, ŻE ZA ROK ZNOWU BĘDZIESZ JE JEŚĆ.

Spieszę z wyjaśnieniami. Dzieci się biorą z macicy. Wegetarianizm nie urwał mi macicy. Bioder też mi nie urwał, nadal są szerokie i szerokie pozostaną, choćbym nosiła rozmiar 34. Dzieci się jeszcze biorą ze spermy. Nie mam spermy. Ale mogę mieć. Mam nawet potencjalnego jej dawcę. Mogę też nie urodzić. Może być różnie. Mogę zawsze zostać z piętnastką kotów. Wegetarianizm/weganizm ma na to taki zaś wpływ, jak Wasze fejsbukowe lajki na sytuację na Ukrainie.

Patrzę w lusterko i poza tym, że mi pierdolone naczynka pękają dalej, to policzków zapadniętych nie widzę. Może mocniej zarysowaną szczękę, ale nic mi się nie zapada. Może klatka piersiowa grozi zapadnięciem, ale to jej groźby od zawsze, więc specjalnie się nimi nie przejmuję.

Ostatni tekst należy do ulubionego eks faceta mojej siostry. Krzysztof, ksywa operacyjna Śpiączka, chłop dwa metry wzrostu i podobnie w barach. Krzysztof, cóż, Krzysztof minął się z powołaniem, bo zamiast sprzedawać suple definitywnie powinien zostać polskim Paulo Coelho. Ową gadkę na temat wegetarianizmu zaserwował mi przy obiedzie, każde słowo akcentował mocno i z przeżuciem kwistego steka. Od tego nieszczęsnego posiłku minęły jakieś trzy lata. Zewu nie ma. Chujowy ze mnie drapieżnik.

Bywało różnie, nie powiem. Zdarzały mi się różne odstępstwa, myśli, do dziś olfaktoryczną przyjemność sprawia mi zapach tylko i wyłącznie robiącej się wątróbki z cebulką. Gdyby jednak mi się zapomniało, to coś z głębi mojej głowy mówi: hej, Digga, to martwe tkanki. Nie wpierdalasz martwych tkanek. Weganizm zaś dojrzewał we mnie długo, przechodząc przez fazy zaprzeczenia, wyparcia i całej tej reszty, kończąc na akceptacji tego, że dzięki temu będę czuła się w zgodzie ze swoim sumieniem i poglądami. Ale to tylko tydzień, spokojnie. Nie chwalę się i nikogo nie nakłaniam do drastycznej zmiany podejścia. Jak za siedem lat znowu mi się zbierze na przemyślenia, a tak się złoży, że będę pisać dalej, to napiszę. 


Z innej beczki. Od ponad tygodnia odwiedzam jedną aptekę w Mieście Biedy, co by dostać najjaśniejszy odcień pewnego podkładu do twarzy. Od ponad tygodnia zostaję zbywana tekstami, że zamówienie przyjdzie w czwartek/piątek/sobotę/nigdy. Dzisiaj się pokusiłam o wizytę  po raz ostatni. 

- Wie pani co, niestety, ale nie będzie tego podkładu dla pani. Kierowniczka zadecydowała, że nam się zamawiać nie opłaca, bo się ten odcień sprzedaje w ilości jednej sztuki na rok.

Wyraziłam swoje krótkie, acz rzeczowe ubolewanie, miałam zamiar podziękować i po prostu pójść do innej apteki, ALE.

Chudziutka farmaceutka (weganka jakaś zapadnięta pewnie) spieszy do mnie z testerem w odcieniu bronze, czy coś i mówi:

- A może by pani tego spróbowała? Przyciemni pani ładnie buzię.



To ja może jednak zostanę przy Allegro. Allegro nie ocenia. Allegro rozumie i wspiera.

Podzielę może ja jednak te absurdy na jakieś części, bo zaraz popadnę w jakąś grafomanię. O ile już nie popadłam. Z uszu mi paruje. A od jutra się znowu zacznie. Weźcie mnie ktoś na bezludną wyspę. W towarzystwie kokosów powinnam się czuć wybornie.

M.

czwartek, 20 lutego 2014

Mam 99 problemów.


Ten post miał się zacząć jakieś dwadzieścia minut temu, ale moją uwagę przykuła para unosząca się z nad dużego kubka z herbatą wprost w okoliczne źródło światła, czyli lampkę na biurku. A właściwie, to na stole. Jestem z partii tych, co nie znoszą biurek, dywanów i firanek.

Biurka kojarzą mi się z pokojami dzieci. Meblościankami. Widzę te koszmary przed oczyma wyobraźni, gdy nie mogę spać za bardzo w nocy. Też miałam meblościankę kiedyś. Nienawidziłam jej z całego serca, biurka z niebieskimi uchwytami w szczególności. A ponieważ wszystko mnie dzisiaj usilnie rozprasza i wyprowadza z równowagi, to ujmę temat biurek i meblościanek w jednym zdaniu: nie cierpię meblowych segmentów. Ani ich części. 

Dywany, cóż... o idealnym środowisku dla roztoczy i tych innych nie wspomnę, ale myślę dywan, a widzę...



I nic nie jest mi w stanie owego widoku z głowy wyrzucić. 

Z firankami sprawa jest zakorzeniona jeszcze głębiej. Otóż, firany kojarzą mi się niezaprzeczalnie z moją biologiczną matką. I to jest najgorsza z możliwych rekomendacji. Potem powstają takie smaczki:

- Czemu patrzyłaś w okno, jak się kochaliśmy? 
- A tak jakoś.
- O czym myślałaś?
- O mojej starej.

Na drugą rundę w takiej sytuacji raczej nie ma szans.

A co z moimi problemami? Zazwyczaj staram się je wyprzysiadować, wybrzuszkować i wyboksować. Zapewne jakoś na ich topnienie ma to wpływ, bo trzeba w ogóle zacząć od tego, że źródłem wszelkich problemów jest własna głowa. Ja ze swoją ostatnio mocno walczę. Tak mocno, że pod koniec dnia jestem rozkojarzona tak bardzo, że piszę o dywanach. Z tego rozkojarzenia aż się po południu zagapiłam na serwis informacyjny w telewizorni i przygnębionym krokiem udałam się na swoje pięterko. 

Czego zaś nie wyprzysiaduję, to przyziemny, ALE jednak fakt, że jakieś parę miesięcy temu odkryłam na swoich powiekach czerwone żyłki i pajączki. Parę tygodni temu takowe odkryła mi na obojczykach moja Pani, a dzisiaj zauważyłam owe na policzkach. Oczywiście nie widać ich z odległości centymetra, ale sam fakt ich istnienia jest jakiś taki przykry. Chociaż bez przesady.

Więc tak, mam 99 problemów, ale suka nie jest jednym z nich. Biurka, dywany i firanki też nie. Pękające naczynka i zidiocali ludzie za to owszem. Dzień jak co dzień w Diggalandzie.


M.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Krótka forma - Sukienka.

Uwaga! Treści cyklu Krótka Forma są fikcyjne lub półfikcyjne. wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest całkowicie zamierzone. Jeśli chcesz mnie zacytować - dziękuję, ale poproś o to, lub podlinkuj Słowofobię. Cykl Krótka Forma jest zbiorem szufladowych opowiadań. Bez powiązań, bez konkluzji, bez najmniejszego sensu.



*



Niedzielną, letnią ciszę przerwał nieznośny huk wystrzału z armaty. 

- Cholerne rocznice czegoś tam - mruknąłem pod nosem.

To był ten moment, w którym po kilku ciężkich miesiącach rozłąki mieliśmy spotkać się w jej rodzinnym mieście. Dopalałem właśnie ósmego papierosa i nerwowo patrzyłem na zegarek, kiedy w zasięgu mojego wzroku pojawiła się taksówka, a z niej wysiadła ona. Robiła wrażenie tak piorunujące, że aż wypadł mi z ręki niedopalony papieros, a oczy miałem wielkie jak pięciozłotówki. W powłóczystej, letniej sukience prezentowała się jak jakaś pierdolona gwiazda na czerwonym dywanie. Wzrok jej zbystrzał, rysy nabrały ostrości, krok stał się pewniejszy. Stanąłem z nią w twarzą w twarz i nie wiedziałem jak się zachować. W głowie miałem tysiąc scenariuszy na to powitanie, każde z nich zakładało, że nie pokażę tego natłoku emocji, które we mnie wiercą się niemiłosiernie, że zwyczajnie spojrzę na nią, pierwszy raz obiektywnie, bez euforii, bez idealizowania.

Cały plan chuj jednak strzelił, bowiem gdy stanęła przede mną wydawała się tak nierealna, tak idealna i tak skrojona na zamówienie niebios, że język zaczął mi się plątać, a kiedy ona lekko i niepewnie przytuliła mnie, w nosie mi zakręciło od jej zapachu i naćpałem się, naćpałem się, a przecież jeszcze nie wydukałem z siebie ani słowa. Spojrzałem na nią raz jeszcze, a w jej oczach zobaczyłem wygraną, bo to ja patrzyłem teraz na nią jak szczeniak, a ona na mnie z tą swoją uroczą wyniosłością, która tak bardzo doprowadzała mnie do obłędu.

- Dobrze cię widzieć - rzuciła krótko, a ja spuściłem wzrok w ziemię i pod ową ziemię chciałem zapaść się natychmiast, zaraz, w tej samej sekundzie - Kawa?
- Kawa - odparłem, choć w moich żyłach zamiast krwi płynęła już czysta kofeina.

Żadnego chwycenia za rękę, od razu ruszyła przede mnie i szła tak szybko, że ledwo dotrzymywałem jej kroku. Ciągnącą się po ziemi sukienkę podtrzymywała w rękach i rozsiewała wokół siebie taką aurę, że mijający nas faceci patrzyli na nią na w pół z pożądaniem i autentyczną radością, jakby jej widok rozpromienił ich dzień. Ona zaś szła i uśmiechała się lekko do każdego, wywnioskowałem, bo każdy z mijanych facetów uśmiechał się szczerze, a ona nie zwykła nie odwzajemniać uśmiechów, nawet jeśli jej serce pękało, a dusza przeciekała od nadmiaru łez. Szła więc, pewnie i dostojnie, a ja dreptałem za nią jak bezdomny kundel pragnący znaleźć się w jej łaskach. Był to czas letni i mimo popołudniowej pory słońce przypiekało niemiłosiernie, a ja pożałowałem decyzji o założeniu marynarki. Patrzyłem na jej śnieżnobiałe odkryte plecy i przypomniało mi się, jak śmiałem się kiedyś, że jej skóra odbija promienie słoneczne, bo nawet najostrzejsze słońce nie było w stanie jej skrzywdzić i spalić. Kilka miesięcy później moja teoria ewoluowała i w mojej głowie to ona stała się słońcem, które bezlitośnie spala wszystko, co znajdzie się w jego pobliżu, a że niefortunnie się zdarzyło, że byłem bardzo blisko.

Zaprowadziła mnie do jakiejś kawiarni w piwnicy, jej wystrój był uroczy na swój obskurny sposób, ale faktem jest, że osoba kobiety, której miałem przyjemność towarzyszyć nijak nie pasował do tego miejsca, co zdało się zauważyć w spojrzeniach klienteli lokalu. Ona jednak sprawiała wrażenie, jak gdyby zdziwione spojrzenia nie docierały na jej orbitę i zajęła wolny stolik pod oknem. Gdy kelnerka podała kawy, a ja miałem już serdecznie dość tej elektryzującej ciszy między nami, rzuciłem nieśmiało:

- Co u ciebie?

Uniosła brwi i spojrzała się na mnie jak na idiotę, a ja momentalnie ugryzłem się w wargę, wiedząc, że to było cholernie złe posunięcie. Modliłem się o brak jej odpowiedzi. Nie wymodliłem.

- Umówmy się, nie jestem tutaj po to, żeby opowiadać o swoim życiu. To ty chciałeś się spotkać, to ty chciałeś się tłumaczyć, więc...tłumacz.

Powiedziała to zimno i wręcz szyderczo, ale coś w jej twarzy przykuło moją uwagę. Jej zręcznie dopracowana maska niewzruszonej femme fatale zaczynała się lekko kruszyć, pierwsze drobne kawałki zaczynały z niej odpadać. Nie zastanawiając się, jak długo utrzyma tę grę pozorów, otwarłem usta. W pierwszej chwili myślałem, że nie powiem nic, że wessie mnie czarna dziura mojej własnej głupoty, ale gdy spojrzałem w jej oczy i ujrzałem małe iskierki nadziei, moja własna blokada puściła i potok słów ruszył ze mnie jak szalony.

Nie wiem, co mówiłem, nie wiem, dlaczego to mówiłem, nie umiałem tak prosto wytłumaczyć, jak mogłem doprowadzić do tego, że wychodzę z domu wieczorową porą, upijam się jak świnia i zdradzam ją owej nocy z dwiema kobietami w naszym świętym łóżku. Sam nie pojmowałem co mnie skłoniło do tego plugastwa, dlaczego wybrałem chwilę zabawy ponad kogoś, kto jest moim życiem i dlaczego niewinna kłótnia zamieniła się w niekończące się piekło mojego życia. Przerażała i dziwiła mnie jednocześnie jej reakcja, znałem ją bowiem jako łatwo poddającą się emocjom, a ona patrzyła na mnie niewzruszenie, pusto, z lekkim grymasem, jakby bolał ją ząb, jakby maska wróciła na swoje miejsce. Żaden jej gest, spojrzenie, skinienie nie wskazywały na działanie środków psychoaktywnych, widać, nie naszprycowała się ziołowymi pseudo antydepresantami bez recepty, jak to kiedyś miała w zwyczaju.

Spojrzałem na zegarek. Mój żałosny wywód trwał dokładnie...

- Osiem minut i czternaście sekund - wyprzedziła moje własne myśli - Osiem minut i czternaście sekund zajęło ci wytłumaczenie się wytłumaczenie się z kilku dobrych tygodni koszmarów i niedopowiedzień. Bycie tobą musi być niesamowite.

- Ja...

- Ty. Ty, kurwa, zawsze ty. Ty jesteś wiecznie niezrozumiany, ty masz problemy z przystosowaniem się do świata, ty jesteś artystą. Artystą, którego znam od ponad pięciu lat i nawet nie wiem, co tworzy, bo nic przez ten czas nie stworzył. Jeśli kiedyś o tym myślałeś i wydawało ci się to zrozumiałe, to mam nadzieję, że po usłyszeniu tego już widzisz, jak żałosny twój obraz to kreuje.

Pif paf, leżałem już pogrzebany przy tym stoliku, celność jej słów wytrzelonych ze snajperską precyzją zostawiła mnie z szeroko otwartymi ustami, a mózg, mój biedny mózg, już wysłał moim oczodołom smutną wiadomość: jesteś miękką pizdą i zaraz się popłaczesz.

Ona zaś nadal patrzyła na mnie tak, jak przed swoim wywodem, niewzruszona tym, że właśnie wyrzygała mi werbalnie coś, co zapewne dusiło ją przez cały nasz związek, ale nigdy tego nie przyznała, bo miała wieczną nadzieję uczynienia ze mnie kogoś mniej bezużytecznego. Nigdy w życiu nie powiedziała mi niczego przykrego, nie obraziła, nie uniosła się. Swego czasu myślałem nawet, że nie jest istotą ludzką, bo istota ludzka już dawno piznęłaby mnie w głowę, spuściła na mnie fortepian z dziewiątego piętra, a przede wszystkim - zostawiłaby mnie. Ona jednak trwała, pięć lat moich humorów, trzaskania drzwiami, niedoleczonych depresji. Gdy czułem, że pęka, siadała po turecku na stole na tarasie, na bosaka, w lnianej sukience, splatając dłonie do słońca. Siedziała, oddychała głęboko, czasem trwało to pięć minut, czasem półtora godziny - wszystko w zależności od ciężkości gówna, które zrzucałem na nią ja i reszta świata. Po zejściu ze stołu zawsze wracała do siebie, z całą dobrocią inwentarza, z promiennym uśmiechem i siłą do kontynuowania swoich masochistycznych misji.

Spojrzałem na nią, szukając odpowiedzi na wszystkie pytania, które piętrzyły mi się w głowie, niczym fale na targanym sztormem morzu. Wybawiła mnie jednym zdaniem:

- Idziemy na wino, muszę się napić. Zawieśmy tę chujową rozmowę na razie.
- Wino? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, wino. Mam ochotę na wino. To, że jesteś chodzącą nędzą, nie oznacza, że nie mogę napić się z tobą wina.

I znów wędrówka przez miasto, tym razem moja - nie moja Pani postanowiła litościwie zwolnić kroku, ale jej władczy chód i wysoko uniesiona głowa wyraźnie pokazywały, że to nadal ona jest kierownikiem tej wycieczki. Gdy nieśmiało zaproponowałem podrzucenie mojej torby do hotelu, zatrzymała się na chwilę, odwróciła się i wydawało mi się, że przez kilka krótkich sekund widziałem zastanowienie na jej twarzy.

- Jest dziewiętnasta. Możemy iść.

Hotelowy pokój przywitał mnie nieco sympatyczniejszym wystrojem, niż wskazywała na to strona internetowa. W niewielkich rozmiarów pomieszczeniu znajdowało się dość duże, choć jednoosobowe łóżko, dwa krzesła i stolik, z kompletnie innej bajki kolorystycznej. Patrzyłem, jak przechodzi się po pokoju, dotyka nieśmiało poszczególnych mebli i przedmiotów, jakby chciała poznać fakturę wszystkiego, co ją otacza. Nadal nie udawało mi się odczytać ani jednej emocji z jej twarzy, aż do czasu, gdy przejechała ręką po tym okropnym stoliku i powiedziała:

- Pamiętasz? Jak zamieszkaliśmy razem, to w mieszkaniu był podobny stolik. Był okropny i od samego patrzenia na niego chciało mi się rzygać, więc wbiłeś w niego wszystkie noże, które mieliśmy w kuchni. 
- Bo z tymi nożami był ładniejszy - odparłem nieco zaskoczony tą sentymentalną refleksją - miał charakter.
- Miał - potwierdziła. 

Widziałem, że to jest ten moment, kiedy na chwilę powinna zostać sama ze sobą i swoimi myślami. Zaproponowałem wypicie wina w plenerze, ona przytaknęła, a ja udałem się pod prysznic. 

Zamknąłem się w łazience na klucz, oparłem ręce o zlew i podniosłem głowę, widząc w lustrze swoje odbicie. Wyglądałem tak, jak się czułem - bezbarwny i wyprany z koloru. Ta łazienka była moim chwilowym azylem, azylem od jej osoby, od jej oczu i żalu unoszącego się w powietrzu. Cienkie drzwi dzieliły mnie od żywej i oddychającej definicji wszystkiego, co kochałem i czego potwornie się bałem. Odkręciłem wodę pod prysznicem, rozebrałem się i wszedłem pod lodowatą wodę. Stałem bezmyślnie, czułem, jak zamarza mi głowa, choć wciąż coś we mnie wyraźnie się gotowało. Chciałem skulić się w brodziku i zostać tam na zawsze, ale osoba za drzwiami zdawała się być jakimś magnesem, cholernie silnym magnesem, który kazał mi osuszyć się ręcznikiem, ubrać się i wyjść z tej tchórzliwej kryjówki. 

- Gdzie będziemy pić to... - nie było mi dane dokończyć pytania, bo widok, który miałem przed oczami absolutnie pozbawił mnie słów na jakąś minutę, dwie, a może całą wieczność.

Stała przede mną ona. Wyprostowana, z włosami lekko zakrywającymi ramiona, z kamienną twarzą.

Naga. 

Naga, jakby dopiero wyszła spod palców Pana Boga. Niby taka sama, a jednak nieco inna, niż ją zapamiętałem. Jej skóra nadal była przeraźliwie biała, biodra nieco się zaokrągliły, kości obojczykowe i żebra zaś zarysowały się jakby mocniej. Na jej sylwetkę nieśmiało padały ostatnie, przygaszone promienie wieczornego, letniego słońca i oświetlały jej ciało w sposób wręcz poetycki. Patrzyłem z zachwytem, zaskoczeniem i przerażeniem. Nie umiałem się ruszyć, a gdy ona zaczęła zbliżać się do mnie, cały zamarłem w środku. 

- Myślę - powiedziała gardłowym półszeptem, a mnie wszystkie włoski na ciele stanęły dęba - że coś ci się jednak udało stworzyć. Mnie. Na nowo. 
- Nie wiem...co masz na myśli - odpowiedziałem, dysząc przy okazji jak parowóz, bo jej zwinne dłonie pozbywały się już mojego ubrania.
- Oj, daj spokój - odparła niecieprliwie - Tworzyłeś mnie przez lata. Udoskonalałeś, szlifowałeś, przeprowadzałeś przez najrozmaitsze próby. I jestem. Taka, jaką mnie stworzyłeś.
- Uhm... - wymruczałem, bo nie wiedziałem, jak ustosunkować się do tych słów - chyba tak...

Przez krótką chwilę staliśmy na przeciwko siebie, oboje już nadzy i ciężko oddychający z tego całego napięcia kumulującego się w naszych ciałach. Kątem oka dostrzegłem na łóżku dwie apaszki i uśmiechnąłem się do niej niepewne. Rzuciła mnie na łóżko, sama zaś zachowywała się jak wygłodniałe zwierzę, które po miesiącach nieurodzaju wreszcie dorwało w ręce upragnioną ofiarę. Nie chciałem walczyć, choć coś mi mówiło, że powinienem. Nie umiałem walczyć, bo pragnąłem jej tak mocno, jakby od tego zależało moje życie.

Apaszkami zaczęła przywiązywać moje ręce do ramy łóżka. Uwielbiałem to, uwielbiałem, jak ona udawała, że jest silna i potrafi wiązać supły, a ja udawałem, że nie mam szans wydostać się z uścisku materiału. Patrzyłem na nią z dołu, patrzyłem jak jej biodra spoczywają na moich po królewsku, jak siedzi na należnym jej tronie, jak monumentalna i widowiskowa jest z tej perspektywy. Poddałem się jej ruchom, jej żądzy, jej wszystkiemu. Czułem się jak na najcudowniejszym haju świata. 

Może minęło pół godziny, a może pół nocy. Może cały, pierdolony rok świetlny. Niezgaszone przeze mnie światło w łazience niemrawo oświetlało kawałek pokoju. Ona zaś, mokra od potu, oparła się rękoma na łóżku patrząc mi w oczy. Byłem wciąż w niej, ale haj powoli schodził. Zrobiło mi się niewytłumaczalnie smutno. Chciałem wydostać rękę z chusty i dotknąć jej twarzy, włosów, skóry, ale w momencie, gdy taki pomysł przeszedł mi przez głowę, ona chwyciła mnie mocno za nadgarstek, szepcząc:

- Nawet się nie waż. 

Wróciła do pierwotnej pozycji i rozciągnęła kark, odrzucając niemalże przylepione do skóry włosy. Musiałem zapytać.

- Co my właściwie robimy?

Przecierając dłonią twarz spojrzała i uśmiechnęła się tak przerażająco pięknie, że nawet w tym półmroku zrobiło to na mnie wrażenie.

- My, mój kochany...kończymy dzisiaj twoje dzieło.

Ułamki sekund. Ja w węzłach z pierdolonych apaszek, ona sięgająca pod leżącą obok poduszkę i wyciągająca czarny przedmiot i przykładająca go do swojej skroni, mój zduszony krzyk i wielka nicość.

Niedzielną, letnią ciszę przerwał nieznośny huk wystrzału z pistoletu.


KONIEC.

piątek, 14 lutego 2014

Retrospekcja półwalentynkowa.

Wstajesz rano. Powiedzmy, że koło dwunastej. Wciągasz na siebie białą bokserkę i poprawiasz cebulę na głowie. Wychodzisz z pokoju, by niemrawo powiedzieć dzień dobry!, ale przecież nikogo nie ma, bo wszyscy wyjechali. Sprawdzasz aurę za oknem. Jeśli masz farta, jest śnieg. Jeśli nie, szarość i zimno jest idealnym zwierciadłem twojego nastroju. Uchylasz okno i z całą pewnością piździ, mimo że chyba jest lato. Kładziesz się na kuchennym blacie i odpalasz miętowego papierosa. Przecież nikogo nie ma. Gasisz w zlewie, miksujesz super zdrowego szejka i otwierasz skrzynkę mailową, smętnie patrząc na kilka wersji roboczych, które już dawno powinny mieć swoje zakończenie, a zapewne nigdy mieć nie będą, więc po regulaminowym miesiącu usuniesz je bezpowrotnie, jakby nigdy nie istniały.

Odmówisz pięciu zaproszeniom na rodzinne kolacje, bo nie jesteś niczyją rodziną. Nad szóstym lekko się wahasz. W trakcie rozważań nalewasz gorącej wody do wanny, a do szklanki whiskey, bo jest po dwunastej. Po kąpieli pakujesz się w szlafrok i do łóżka. Odpalasz jakiś idiotyczny serial i przy którymś z rzędu odcinku zasypiasz. Budzisz się jakiś czas później w chwilowym przypływie strachu i desperacji. Sięgasz po telefon i przyjmujesz szóste zaproszenie. Czujesz mieszaninę ekscytacji i obrzydzenia. Okropny koktajl.

Nakładasz makijaż, udając przy tym, że jesteś Bijąse Śląska, robisz coś z włosami, wciskasz się w jakieś nieskomplikowane ubranie, dajesz buziaka Madonnie wiszącej na ścianie i wychodzisz.

Półtora godziny później dopijasz drugie grzane wino i ekscytacja wygrywa, słabym śmiechem starasz się zamaskować całą beznadziejność, jaką sobą reprezentujesz i na wszelki wypadek zamawiasz kolejne wino, żeby zamroczyć się jeszcze bardziej. Wokół siebie widzisz uśmiechy puste i jednoznaczne, sama w tym momencie definiujesz siebie jako pustą i jednoznaczą, chciałabyś, żeby tak nie było, nie masz jednak siły na nic poza piciem, wymienianem bezsensownych zdań i powolnemu kroczeniu ku niechlubnej degeneracji. Dzisiaj chcesz jednak odzyskać resztki siebie, więc mimo stanowczych sprzeciwów, chwiejnym krokiem wchodzisz do taksówki i prosisz o odwiezienie prosto do domu. Szpilki zostają gdzieś w połowie schodów, torebka niechlubnie spoczywa na podłodze, wbrew naukom wszystkich porządnych mężczyzn twojego życia, sukienka zawisa na drzwiach, a ty wkładasz do gramofonu płytę Steviego Wondera i w przypływie alkoholowego wyżu tańczysz w półmroku, aż w końcu padasz zalana łzami na podłogę słysząc You Are the Sunshine Of My Life, bo jest zbyt beznadziejnie, zbyt kurewsko, mrożąco beznadziejnie, żeby cieszyć się z piękna tego utworu. Leżysz na podłodze i odpalasz tę samą piosenkę raz za razem, jakbyś miała zedrzeć tę płytę, którą, notabene, w przyszłym tygodniu masz oddać prawowitemu właścicielowi. W końcu na owej podłodze zasypiasz, a twoim dzisiejszym koszmarom przygrywa Stevie Wonder.

I nagle czujesz ukłucie w klatce piersiowej, chwilowy bezdech, budzisz się sparaliżowana, widząc przed sobą biały sufit, przez chwilę nie wiesz, gdzie jesteś, ale na talii czujesz wyraźnie czyjąś dłoń, obracasz się więc na drugi brok i widzisz kaskadę rudych włosów spadających na bladą twarz. Odsłaniasz włosy i uśmiechasz się trochę przez łzy, bowiem przypominasz sobie, że jest jakieś siedem miesięcy później, w głowie gra ci You Are the Sunshine Of My Life i bynajmniej nie jest to już powód do płaczu. Wtulasz się jak koala i czujesz się jak przy odbieraniu Oscara za całokształt twórczości. W myślach dziękujesz Mamie, pani Wiesi ze spożywczaka i Steviemu Wonderowi. I dochodzisz do wniosku, że każdy ma takie Walentynki, na jakie sobie zasłużył. Nie tylko czternastego. 

A w ogóle, to widzieliście kiedyś żonę Steviego Wondera? Och. On też nie.


M.

środa, 12 lutego 2014

7 powodów, dla których nienawidzisz Walentynek.

Ho ho, kto by pomyślał, że się ze mnie zrobi taka blogereczka na czasie. No ale się zwyczajnie powstrzymać nie mogę, bo każdego roku, gdy nadchodzi ten czternasty lutego, to ludzie pobijają własne rekordy wylewania żółci w średnio estetyczny sposób. Jako że dobrym obserwatorem jestem, to z mych nieoficjalnych badań wynika, że znacznie częściej owo święto błotem obrzucają mężczyźni, czy tam chłopcy raczej, aniżeli kobiety. I choć sama do Walentynek mam stosunek absolutnie obojętny, tak jak i do innych świąt, które w nasze progi przybyły z zagranico, to postanowiłam zebrać te powody brutalnych hejtów i przedstawić. 




1. Bo jest zbyt różowo i słodko.

Spędzasz większość roku w swojej jaskini, a ciemne zasłony odsuwasz tylko na okoliczność mycia okien. Ups, nie myjesz okien, bo brud odgradza cię od świata. Na widok ciastek w kształcie serduszek wykręca ci żołądkiem, bo osobiście na śniadanie zjadasz przynajmniej dwa świeże płoty i przegryzasz szerszeniami. Żywymi. Lubisz, jak ci coś bzyczy w ustach. Jesteś mroczny i w Halloween nie potrzebujesz kostiumu, ludzie po prostu rzucają w ciebie słodyczami na wszelki wypadek - jak bogacze rzucają mokrymi od szampana dolarami w cycate dziwki. Przejście ulicami wypełnionymi serduszkami i kwiatkami zwyczajnie boli twoją do szpiku kości złą naturę. I to jest absolutnie zrozumiałe.

2. Bo nie zaruchałeś. Od dawna.

Powiedzmy sobie szczerze, o to przecież w Walentynkach chodzi. O zaruchanie. Zaskoczenie? To powiem więcej: większość rzeczy na świecie kręci się wobec zaruchania. Nie ma co się obruszać, zdrowy człowiek został wyposażony w popęd seksualny, a Walentynki to świetna okazja do wyładowania napięcia seksualnego, bo jest kolorowo, czekoladki do afrodyzjak i laski jakieś łatwiejsze przy okazji całej tej sympatycznej otoczki. No ale ciebie to nie dotyczy. Parnerki stałej brak, dorywczej też, o dochodzącej już nie wspominam. Powody mogą być różne. Może eks dziewczyna podkopała twoje poczucie wartości, może zwyczajnie nie wiesz, jak zagadać, a może po prostu jesteś pasztetem. Faktem jest natomiast, że twoja frustracja z okazji braku łóżkowych przygód sięga zenitu właśnie w Walentynki, kiedy widzisz te wszystkie ćwierkające pary i już wiesz, że w ich łóżkach będą (przynajmniej) cztery ręce, a w twoim dwie. Z czego jedna w użyciu.

3. Bo tak wypada.

Może i faktycznie okazujesz swojej kobiecie miłość każdego dnia, ale skoro jest okazja, to chciałbyś zrobić coś super. Wziąć ją na romantyczną kolację, na chujową komedię romantyczną do kina, albo zwyczajnie wkleić jej jakieś obciachowe serduszko na fejsową tablicę. Ale nie wypada. Kumple cię wyśmieją, nie chcesz się narażać na plotki swojej dziewczyny z koleżankami, o tym, jaki misiaczek był cudowny tego dnia, a przede wszystkim - skoro wszyscy coś robią, to to musi być przereklamowane. No i nie możesz podpaść w Internecie. Twoje dobre imię za bardzo się liczy.

4. Bo jesteś Polakiem cebulakiem.

A, nie oszukujmy się, w naturze naszego narodu leży plucie jadem na wszystko, co dookoła. I Walentynki ci się nie podobają, bo są z Zachodu, a z Zachodu nic dobrego jeszcze nie przyszło. Hejtujesz wszystko, co niepolskie. Walentynki miałyby słuszność, gdyby na stole stała wódka i biała kiełbasa. Czekoladki, serduszka? A co ty, jakiś gender? Pedał jakiś? Więc ubolewasz nad strasznym i niszczącym naród zamerykanizowaniem polskiej młodzieży i wzdychasz do czasów, kiedy był PRL, na półkach ocet, ale wszyscy kochali i szanowali ojczyznę.

PS. Masz 20 lat i prawdopodobnie jesteś aktywistą jakiejś prawicowej młodzieżówki.

5. Bo masz złamane serduszko.

Mieliście spędzić te Walentynki razem. W planach był lot do Paryża, a może chociaż przejazd autostopem do Pcimia Dolnego. Nieważne co, ważne, że mieliście być razem. Ale nie jesteście, bo z niej lafirynda była. I po prostu musisz odcierpieć swoje. Nikt nie będzie mieć ci za złe, że przez parę dni poleżysz zawinięty w kołdrę i posłuchasz Adele. Nie bój się być wrażliwym. Tylko nie przesadzaj z emocjami. Wybuchanie płaczem w sklepie udekorowanym walentynkowymi motywami wypada tylko ładnym dziewczynom.

6. Bo jesteś prawdziwym singlem - romantykiem. 

Jesteś z tych, co głoszą, że miłość drugiej połówce powinno okazywać się każdego dnia. I masz rację. Ale gdy zbliża się dzień zakochanych, to zdecydowanie więcej energii przeznaczasz na ekspresję swoich negatywnych emocji. Grzmisz o konsumpcjonizmie, sprzedawaniu się systemowi. Prawdziwy z ciebie oryginał. Wiem, kim jesteś. Masz posępne spojrzenie, Mickiewicza cytujesz nawet obudzony ze snu i wiecznie ci czegoś brakuje. Zazwyczaj polotu i finezji. Miota tobą jak Werterem. Koniec końców, pewnie popełnisz samobójstwo, bo zakochasz się w lasce, która ma na ciebie kompletnie wyjebane. A na pogrzebie smutno będzie tylko twojej matce. 

7. Bo jesteś frajerem.

Zwyczajnie. Jesteś tak chujowym człowiekiem, że nie umiesz kulturalnie skomentować, albo przemilczeć absolutnie niczego. Więc, gdy zbliżają się Walentynki, ty radośnie i bardzo frajersko przekręcasz ich nazwę na, uwaga: walę tynki, walęwtyłki i jeszcze ci się wydaje, że jesteś zabawny. Pssst, nie jesteś. Jesteś frajerem i masz głęboko (lub i nie głęboko) ukrytą mentalność dresa sprzed poprawczaka. Jarasz szlugi, harasz flegmą na lewo i prawo, rzucasz kurwami i rechoczesz jak stara ropucha, że to he, he, walę, he, tynki.

Powiedzmy sobie raz jeszcze, stuprocentowo szczerze: jesteś frajerem. 




I tym smutnym akcentem zakończymy. Życzę Wam, żeby miłości w Waszym życiu zawsze było w opór, ale żebyście z ewentualnego jej braku nie stawali się śmiesznymi dla otoczenia. I żebyście spędzili nadchodzące Walentynki, jak Wam się tylko zamarzy: noc w pięciogwiazdkowym hotelu, w kocu przed kominkiem, na całonocnej imprezie, a może po prostu, zwyczajnie - tak, jak każdy inny dzień.

No i, rzecz jasna, dorzucę Wam piosenkę.


M.

poniedziałek, 10 lutego 2014

To jest pościk o niczym.

Kiedyś przytrafiła mi się taka śmieszna sytuacja, którą zresztą opisywałam na starym blogu, a mianowicie w mojej ulubionej drogerii na N trafiłam na rozmowę ekspedientki z klientką, w której to rozmowie owa ekspedientka wychwalała właściwości niejakiego pilindżku, który później okazał się być peelingiem. Niech mnie szlag, ale od tego czasu jestem jeszcze mocniej wyczulona na wszelkie kretyńskie zdrobnienia, ale przyjmuję je z uśmiechem na twarzy, wiadomo. Gdybym za każdym razem, gdy słyszę od potencjalnego klienta: ciężko z pieniążkami, dzieciaczki na studiach, słoneczko świeci dostawała grosza, to miałabym dzisiaj miliony monet. 

I ja wiem, że różne zboczenia świat nosi, ja na przykład radośnie tańcuję ostatnio do tego:


I dobrze mi z tym.

Piątkowe popołudnie, dopada mnie chcica na ogórki kiszone, więc zahaczamy z moją Panią o targowisko miejskie. Rozumiecie, jeśli ogórki, to absolutnie nie to świństwo z folii, tylko takie przaśne ogórasy prosto z beczki, kiszone tak, że aż wykręca gębą na lewo i prawo. Znajdujemy stoisko z prawdopodobnie jednymi z lepszych ogórków, jakie było mi dane w życiu spróbować. I coś przykuwa moją uwagę. Bardzo.


Jest świeżutko.


Jest smaczniutko.


Są pieczareczki. Świeżutkie. ŚWIEŻUTKIE, SUKO.


I jest słodziusieńko. Tutaj mam już palpitacje i proszę o usta-usta.


Truskaweczki też pozdrawiają.

I tak sobie myślę, że właściciele tego stoiska ostro musieli przyćpać, bo nie dość, że napisy mówią same za siebie, to jeszcze ogórki zajebiste, pierwsza klasa, jakby były kiszone w kokainie i krwi dziewic. Serio, tak dobre, że nawet na te kretyństwa z kartek mogłabym przymknąć oko, ale nie da rady, bo jestem jadowitą blogereczką i muszę się czegoś przypierdolić, żeby mieć o czym pisać. 

Meritum nie ma. Napadło mnie na wspomnienia z pilindżkiem, jestem tęskniącym pedałem i muszę ukisić ogórki. W dodatku uskodziłam sobie dziś kostkę. Jak żyć, ja się pytam?!

M.


niedziela, 2 lutego 2014

Kwadrat.

Jakkolwiek kocham wielkie miasta i tęsknię za moim ukochanym, za szumem i hałasem, betonową dżunglą i światłami...tak czasem marzy mi się wybudowanie drewnianej chatki gdzieś z dala od cywilizacji, od ludzi i generalnie od wszystkiego. Przypomina mi się, że za dzieciaka byłam mocno związana z naturą i nieco mi żal, że tę koneksję po drodze gdzieś mi się utraciło. Teraz życie nawet na obrzeżach absolutnie nie jest dla mnie. Nie lubię ludzi, ale odludzia wysysają ze mnie energię. Choć na brak owej nie narzekam ostatnio (nie wiem, czy to akurat tak bardzo dobra sprawa, jak mi się wydawało), to te cholerne obrzeża męczą. Ale cele są jasne i klarowne, zęby zacisnięte, tarcza się odbudowuje. Łzy i koszmary senne zostają pod poduszką, a ja wiernie czekam na dzień, w którym będę mogła je zostawić na zawsze w tym miejscu. 

Jako istota patologicznie zdolna do uzależnień uczę się w końcu mówić dość. Jasne, że mam za to ochotę polać sobie wina, ale samej już jakoś tak nie wypada. Zaliczyłam te wszystkie żenujące etapy czterdziestoletniej rozwódki ze zmiażdżonym poczuciem wartości i pewne rzeczy są już mi zwyczajnie nie w smak. Imprezowa desperacja, noże pod pończochami, picie do lustra i powolna, odśrodkowa degeneracja w pewnym momencie zaczęły być niesamowicie przygnębiające. Może i jestem smutnym człowiekiem, ale nie przygnębionym. Co to, to nie.

Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że wciąż lubię uciekać, urywać w najmniej spodziewanym momencie i chować się za murem. Oczywiście, jeśli już na dobre dopadły mnie ciepłe ręce, okryły szczelnie kołdrą i oplotły ramionami, to chęć ucieczki jest zerowa, ale wszelkie inne miejsca, ludzie, zdarzenia to tylko kolejny pretekst do wzięcia nóg za pas. Zawsze był to jakiś powód do wstydu, spuszczania głowy, ale warto chyba potraktować to w końcu jako rzecz na swoją korzyść. Przecież  ucieczki też mogą być pasjonujące. Moje były. I z czystym sercem mogę w końcu powiedzieć: nie żałuję ani jednej. 

Z drugiej zaś strony, sprzedawczyni w sklepie powiedziała mi dzisiaj, że nogi mam zgrabne, ale łydki kwadratowe. I zupełnie nie wiem, jak się do owej rewelacji odnieść. To chyba przez te ucieczki. Damn.



M.