piątek, 20 grudnia 2013

Baby.

Gdy myślę o grudniu, zawsze przypomina mi się moja ulubiona grudniowa historia. Historia D, który został wydymany. Metaforycznie, nie, żeby dosłownie. Choć dosłownie trochę też. Ale może to później.

Ogólnie rzecz biorąc, D. nigdy nie był typem spod szczęśliwej gwiazdy. Pochodził z rozbitej rodziny, w liceum zawsze był gnojony i wyrzucany poza margines, przez ciężkie przeżycia nieco zamknął się w sobie i skupił na swoich mocniejszych stronach, a jedną z owych mocnych stron zapewne był jego mózg, który umożliwił D. zakończenie studiów z wyróżnieniem i dynamiczną ścieżkę kariery. D. nie mierzył jednak wysoko, chciał tylko dwóch rzeczy - dostatku i świętego spokoju. Świetnie płatna praca i własne mieszkanie miały owe przywileje mu zapewnić. 

N. to natomiast zupełnie inna historia. Jej rodzina od pokoleń była najbardziej szanowaną w mieście, ona zaś, jedynaczka i ofiara niespełnionych ambicji rodziców od małego musiała grać na skrzypcach, tańczyć w balecie i brać dodatkowe lekcje angielskiego. Wyrosła na wysoką, jak brzoza i szczupłą kobietę, która sprawiała wrażenie, jakby stwórca umieścił dwa kije w jej ciele - jeden w jej tyłku, drugi zaś w twarzy. Tak, N. była wiecznie sztywna i jakby skrojona na miarę. Idealna, niedostępna, sprawiająca wrażenie ekskluzywnej. 

D. i N. spotkali się na noworocznych przyjęciu organizowanym przez szefa D, który to swego czasu miał oko na młodą niewiastę. Podobno było mnóstwo alkoholu i wszelaka etykieta została porzucona na rzecz szampańskiej zabawy do białego rana. To właśnie wtedy D. zabrał N. do swojego mieszkania. 

To była miłość od pierwszego włożenia. Cóż, przynajmniej dla D, który przez swoją skrytość rzadko miał okazję do bliższych kontaktów z kobietami. Wyrachowana N. niemalże od razu zauważyła zauroczenie, jakim obdarza ją mężczyzna i sporządziła w głowie listę za i przeciw. Za było zdecydowanie więcej - N. potrzebowała bezpiecznej przystani, która nieco uciszy pytania rodziny, dlaczego zbliżająca się do trzydziestki panna jest wciąż...panną. D. miał swoje mieszkanie, dobrą posadę w banku i bardzo przyzwoity samochód. Jego uroda była wprawdzie nieco dyskusyjna, ale niezaprzeczalnie przyciągająca uwagę na dłużej. To był interes życia.

D. zaś wpadł po uszy. Postawił się w roli rycerza wyzwalającego piękną, zimną księżniczkę z wysokiej wieży i dokładał wszelkich starań, aby ją uszczęśliwić. Gdy przy wspólnym piwie raz w miesiącu opowiadał nam o niej jako o spełnieniu marzeń i najsłodszej istocie na świecie. Ciężko było w to uwierzyć, gdy paręnaście minut później N. zamaszystym krokiem wchodziła do pokoju i z wyraźnym poirytowaniem w głosie żądała od D. jego karty kredytowej. Chyba wtedy przybrała cichy pseudonim Flądra, choć ja obstawałam przy Rekinie Młocie, bo gdy się tak unosiła, to boki jej czoła zdawały się odstawać. Tak, czy siak, kawał suki z niej był. 

Problemy zaczęły się jednak później. N. zaczęła trochę skakać w bok. Na początku były to niewinne flirty z mocno metroseksualnymi mężczyznami na wspólnych imprezach, potem jednak doszły nas słuchy, że N. poszła po pijaku na sushi do ciasnej kabiny w toalecie. Tak, mówiąc poszła na sushi, mam na myśli, że w owej kabinie zamknęła się z inną kobietą. I nie było tam ryżu. Chyba.

D. zdawał się być niewzruszony plotkami uderzającymi go w twarz. Do czasu, gdy nakrył N. z giętką laską. W jego łóżku, w jego mieszkaniu. Wtedy był ten jedyny raz, kiedy N. podobno płakała, błagała o wybaczenie tego strasznego błędu. I D, frajer, wybaczył. Ba, jeszcze tego samego dnia poleciał do niej z pierścionkiem. Byliśmy nieco zmieszani, gdy Flądra świeciła nam kamieniem przed oczami, zaplanowaliśmy nawet interwencję.

Ta jednak nie była konieczna. Tydzień później odebrałam telefon. Od D. Z pytaniem, czy mam ochotę na spacer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że D. nienawidził spacerów, twierdząc, że to najbardziej porąbana forma aktywności, jaką ktoś wymyślił. Czułam więc, że coś sporego się stało, więc przed wyjściem porwałam flaszkę z barku. Śnieg lekko prószył, było zimno, acz ładnie. Usiedliśmy na ławce nieczynnego przystanku autobusowego i podałam D. wódkę. Nie płakał, był emocjonalnie trochę martwy. Nie pytałam, dlaczego. Sam powiedział.

- Wróciłem od matki, a jej rzeczy nie było. Wyjechała z tą laską sprzed tygodnia do Portugalii. Wyczyściła mi konto. Nie mów chłopakom. Wstyd straszny. 
- E tam, wstyd. Masz dobre serce.
- Czyli jestem frajerem.
- Totalnym. 

Późnym wieczorem podłoga w mieszkaniu D. była już zawalona pustymi butelkami, a on, na skraju absolutnego alkoholowego skurwienia wymamrotał:

- Baby to chuje, Amanda. Straszne chuje. 

Grzechem było tych słów nie zapamiętać.



czwartek, 19 grudnia 2013

Oczy kobry...karpia.

Jestem wręcz stuprocentowo pewna, że byłby ze mnie fantastyczny ninja. Dobrze widzę w ciemności, nie zostawiam śladów i generalnie trudniej mi o wypadek w ciemnościach, aniżeli w świetle dziennym. Zdecydowanie byłabym fantastycznym ninją. Gdyby nie jedna, maleńka rzecz. Drobnostka, a jednak.

Masakrycznie chrupią i strzelają mi kości. Dosłownie, jak starej babie którą jestem. Pod płaszczem ciemnej, cichej nocy taki zgrzyt w kolanie brzmi niemalże jak wystrzał z kałasza. To trochę przekreśla kolejną ścieżkę kariery dla mnie. Bo na modelkę jestem za gruba. A na modelkę plus size za szczupła. I weź tu człowieku mądry bądź i wiersze pisz. 

No ale połudzić się dobra rzecz, towarzystwo domowe śpi snem głębokim, ja mam zaś pranie do zrobienia, toteż na paluszkach przez klatkę schodową, po ciemku i hyc, do łazienki. Zapalam słabiutkie światło przy lustrze, robię, co mam do zrobienia, wyjmuję dywanik, który to zamiar mam wytrzepać nad brodzikiem i nagle...

Cztery pary karpich oczu utkwionych we mnie. Szlag ninję trafił.

- CO TO, KURWA, JEST?!
- Wyłaź stamtąd! Nawet o tym nie myśl!

Mówiąc o tym, Płodziciel miał na myśli zabarykadowanie się z karpiami w łazience. Zupełnie jak dwa lata temu. Taka tam depresja, bo wiecie, są święta - jest depresja. Tu się świąt nie obchodzi, ale karp zawsze musi być. A ja miałam depresję i problem, bo koniecznie potrzebowałam przyjaciela, ale totalnie nie lubię ludzi. Więc zostaliśmy ja, Trzech Muszkieterów i butelka Jacka. I problem przyjaciół się nagle rozwiązał. Warunki postawiłam twarde: albo rybki wracają do stawu, albo szczacie w ogródku. I żadnych negocjacji. Nie jestem terrorystą. Jestem słodka i mam dobre serduszko.

Przez pierwsze godziny byli twardzi i nic sobie nie robili. E, znudzi się jej i wyjdzie. Potem pojechali na zakupy, więc w międzyczasie w łazience znalazł się laptop i zapasy pożywienia. Potem towarzystwo wróciło.

- No weź, mamy piernik...
- Pimpuś mówi, że w dupie ma twój piernik, Duży. 
- Pimpuś?
- Ten najmniejszy.
- Nazwałaś karpie? Ja pierdolę...
- Kajtek mówi, że w garażu jest wiaderko. Wiesz, co robić.

Dwie godziny później byliśmy w drodze do hodowcy karpi. A ja się czułam jak w tym filmie, gdzie chłopiec uwalniał orkę. Zdaje mi się, że ten film nazywał się Uwolnić Orkę. Tylko, że nie byliśmy nad oceanem, byliśmy w Zabrzu. I nie miałam orki, miałam trzy karpiki. 

Więc...dziś pierdolę ten tryb ninja i na pełnej idę do Dużego. 

- Wyjeżdżasz w niedzielę?
- No. 
- No to do niedzieli możesz się pobawić z karpikami. 
- A w niedzielę?
- Wypuszczę do stawu. 

Ehe. 

Zrobiłabym coś, ale w te święta nie mam depresji. I Jacka też nie mam. Muszę się zaopatrzyć w czapkę Mikołaja, bo coś czuję, że się ładnie będzie komponować z pończochami.


M.

wtorek, 17 grudnia 2013

Niech się kurwa święci.

Solidna kurwa wyrwała się dziś z mych ust sześć razy. Policzyłam, bo tyle się z rana nasłuchałam o dniu bez wulgaryzmów, że aż stwierdziłam, że warto się sprawdzić. 

Pierwsza kurwa była taka poranna, bo bycie mną to trudne wyzwanie, więc tak przynajmniej raz w ciągu dnia muszę na coś wpaść/potknąć się/jebnąć w coś. Najczęściej małym palcem. Ot, taki detektor bólu. Na ten przykład, parę dni temu spadł mi na stopę kaktus. Sam z siebie. Zaatakował mnie, skurwysyn z grubymi igłami. Wtedy kurew poszło sporo, nie powiem. I nie wyglądam za bardzo. I wczoraj kwestia tego mojego nie wyglądania za bardzo wyszła u lekarza. 

- A te ranki na stopie?
- Kaktus mi na nią spadł.
- A te siniaki na łydce?
- Szafka w kuchni. A te ranki na palcach to przez nóż.
- Ciekawy przypadek. Bardzo ciekawy przypadek.

Druga kurwa była, gdy popiół z papierosa spadł mi na płaszcz (dobrze wiedzieć, że od poniedziałku rzucam), trzecia była w towarzystwie łez i chwilowego załamania, czwarta w aptece, gdy się dowiedziałam, ile kosztuje piętnastogramowa tubka maści, piąta...no dobra, może było ich minimalnie więcej niż sześć. 

Do czego zmierzam? Nie wiem. Ale wiem, że kurwa to takie fajne słowo. W odpowiednim towarzystwie i bez nadużyć może stać się ciekawym ubarwieniem wypowiedzi i nadać pożądanej ekspresji słowom. Oczywiście, człowiek inteligentny potrafi się bez niej obejść, gdy sytuacja tego wymaga, ale nie bądźmy tak restrykcyjni wobec kurwy. Kurwa jest super. A dzień bez kurwy jest troszkę dniem straconym.

Z innej beczki.

Absolutnie rzygam remontem. Mimo że remont się toczy z piwnicy (bo wreszcie mi dzisiaj chłopcy szelkowcy zeszli z dachu, umożliwiając tym samym przepływ ciepłej wody w mojej chirurgicznie czystej łazience) i z ośmiu chłopa do wyżywienia zostało dwóch, to ten syf, hałas od ósmej rano i nadzwyczajnie napięta sytuacja doprowadzają mnie do szału. Jestem już tak spragniona niedzielnej podróży, że walizkę mam już prawie spakowaną. Muszę się trochę zrestartować. Odpocząć psychicznie, bo dał mi po moim solidnym dupsku ten rok strasznie, więc końcówkę chcę sobie i nie tylko sobie maksymalnie uprzyjemnić. 

Ach, w temacie kurwy jeszcze.

Wiecie, że w święta nie będzie śniegu? Czyż to nie jest perfekcyjna okazja do powiedzenia: kurwa?

No więc, kurwa!



M.


sobota, 14 grudnia 2013

Tydzień w zdjęciach, XVI.




1. Wpierdalaj i zachwalaj, pt. I.
2. Ulubiony.
3. I też ulubiony!
4. Uśmiech, dziwko!





5. Wpierdalaj i zachwalaj, pt. II.
6. Zachody w drodze.
7. 90s!
8. Omnomnom.



 9. Dzień dobry!
10. MyQueen. For queen.
11. Najpiękniejsza kobieta w mieście, bez dwóch zdań.
12. Biedronka!





13. Pełna gotowość na weekend.
14. 'Wydmuchałaś się?'
15. Przedstawianie się to cudowna część tego życia.
16. Szczęście.




17. O Boziu, jaki artyzm.
18. Katowickie choinki są super.
19. Tak, wiem.
20. Antydepresanty.


M.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

No, pardon.

Mam wrażenie, że musi iść chociaż minimalnie źle, żeby matka wena odesłała mnie do klawiatury, co bym skrobnęła parę słów w konstruktywnym ładzie. Że kiedy jest dobrze, to nie mam jakoś potrzeby zapełniania pustego edytora ciągiem słów wypływających z duszy, wywnętrzniania się w zawoalowany sposób z jakiegoś bólu.

Bólu nie ma, bo każdy, który pojawia się na drodze zostaje wręcz momentalnie wyleczony przez najcudowniejsze dłonie, z jakimi dane było mi spotkać się w życiu. Nie, nie boję się do tego przyznawać, że horyzont mam usłany jasnymi punktami i choć czasem dopada mnie pewien strach, tak, że mam ochotę schować się pod łóżko i posiedzieć przez dłuższą chwilę z potworami, które pod owym mieszkają, to te ręce raz po raz wyciągają mnie spod tego mebla, wskazując na znacznie odpowiedniejszą płaszczyznę. Mam za co dziękować, za co być wdzięczna i mam co planować. W głowie mi już tylko Nowy Rok w Warszawie, kilka miejsc, do których chcę wrócić, a na myśl o świętach trochę się czerwienię z ekscytacji i tupię nóżkami.

Leżąc wczoraj rozkosznie na kanapie Miejsca, Gdzie Wszystko Się Zaczęło usłyszałam pytanie, jak ktokolwiek mógł mnie skrzywdzić. Myślałam nad tym, trochę w nocy i trochę rano i doszłam zupełnie nie narcystycznie do wniosku, że sama trochę nie rozumiem. A wraz z tym niezrozumieniem zrozumiałam inną rzecz - że proces odzyskiwania własnej wartości idzie zdecydowanie do przodu. Że odcięte skrzydła mogą odrosnąć, a poparzona skóra regeneruje się.

A, umówmy się, w tym świecie plastikowych piersi, udawanych orgazmów i lasek, które mają Gellwe w pantalonach na dźwięk najsłabszego podrywu, to niesamowicie ważna wiedza.


M.

wtorek, 3 grudnia 2013

Puk puk.

Był jeden z tych nieznośnie gorących sierpniowych wieczorów, kiedy to temperatura powietrza znacznie przekraczała trzydzieści stopni, a ubranie i włosy tak niemiłosiernie lepiły się do ciała, że miało się ochotę wyjść z własnej skóry i zatopić w najbliższym zbiorniku wodnym. Leżeliśmy na schodach miasta niegdyś ukochanego, później znienawidzonego i rozkoszowaliśmy się błogą, nocną ciszą najbrudniejszego miejsca na świecie. 

- Nie wiem, co ty z tym brudem. Są brudniejsze miejsca na świecie. Jakieś indyjskie zadupia, Sosnowiec...

Ale to miasto jest brudne niedosłownie. Jest skażone pod każdym, ponad fizycznym aspektem, macica jego splugawiona przez tysiące członków najgorszej maści. A ja nawet nie wiem, dlaczego w nim wylądowaliśmy. Może dlatego, że przypomniało mi się, to owo miejsce było jednym z powodów mojej tchórzliwej ucieczki do Warszawy, a teraz leżę na schodach podrzędnej kamienicy ze skrętem w jednej dłoni i butelką wina w drugiej. I nie chce mi się uciekać. Najchętniej zlałabym się z płaszczyzną tego miasta, tego brzemienia, tych kamiennych stopni...Tulę to miejsce tak skrzywdzone przez ludzi i niekochane. Zapomniane przez Boga, jak to mawiał ktoś. 

- Co my tu właściwie, kurwa, robimy?
- Siedzimy. I jest chujowo. I fantastycznie.

A potem było jeszcze kilka myśli o tymże uciekaniu. Taką sobie etykietkę uciekiniera przyczepiłam. I po pewnym czasie nawet mi przestała przeszkadzać. Ba, przepięłam ją sobie w bardziej widoczne miejsce. Bo w ludzkiej naturze leży ucieczka. A kiedy nie zostanie podjęta odpowiednio wcześnie, to wszystko się pieprzy. Przynajmniej w tym moim scenariuszu.

Pamiętam, że potem padło jeszcze pytanie, gdzie wyobrażam sobie siebie za rok. I wtedy wyobrażałam sobie siebie przyrośniętą do owych schodów, tudzież najniższego pułapu innego miejsca, z którego zdarzyło mi się uciekać. Teraz trochę inaczej to widzę. 

I nigdy tak nie kochałam, jak kocham teraz. To czasem może odebrać mowę.

Na dłużej.



M.