piątek, 14 lutego 2014

Retrospekcja półwalentynkowa.

Wstajesz rano. Powiedzmy, że koło dwunastej. Wciągasz na siebie białą bokserkę i poprawiasz cebulę na głowie. Wychodzisz z pokoju, by niemrawo powiedzieć dzień dobry!, ale przecież nikogo nie ma, bo wszyscy wyjechali. Sprawdzasz aurę za oknem. Jeśli masz farta, jest śnieg. Jeśli nie, szarość i zimno jest idealnym zwierciadłem twojego nastroju. Uchylasz okno i z całą pewnością piździ, mimo że chyba jest lato. Kładziesz się na kuchennym blacie i odpalasz miętowego papierosa. Przecież nikogo nie ma. Gasisz w zlewie, miksujesz super zdrowego szejka i otwierasz skrzynkę mailową, smętnie patrząc na kilka wersji roboczych, które już dawno powinny mieć swoje zakończenie, a zapewne nigdy mieć nie będą, więc po regulaminowym miesiącu usuniesz je bezpowrotnie, jakby nigdy nie istniały.

Odmówisz pięciu zaproszeniom na rodzinne kolacje, bo nie jesteś niczyją rodziną. Nad szóstym lekko się wahasz. W trakcie rozważań nalewasz gorącej wody do wanny, a do szklanki whiskey, bo jest po dwunastej. Po kąpieli pakujesz się w szlafrok i do łóżka. Odpalasz jakiś idiotyczny serial i przy którymś z rzędu odcinku zasypiasz. Budzisz się jakiś czas później w chwilowym przypływie strachu i desperacji. Sięgasz po telefon i przyjmujesz szóste zaproszenie. Czujesz mieszaninę ekscytacji i obrzydzenia. Okropny koktajl.

Nakładasz makijaż, udając przy tym, że jesteś Bijąse Śląska, robisz coś z włosami, wciskasz się w jakieś nieskomplikowane ubranie, dajesz buziaka Madonnie wiszącej na ścianie i wychodzisz.

Półtora godziny później dopijasz drugie grzane wino i ekscytacja wygrywa, słabym śmiechem starasz się zamaskować całą beznadziejność, jaką sobą reprezentujesz i na wszelki wypadek zamawiasz kolejne wino, żeby zamroczyć się jeszcze bardziej. Wokół siebie widzisz uśmiechy puste i jednoznaczne, sama w tym momencie definiujesz siebie jako pustą i jednoznaczą, chciałabyś, żeby tak nie było, nie masz jednak siły na nic poza piciem, wymienianem bezsensownych zdań i powolnemu kroczeniu ku niechlubnej degeneracji. Dzisiaj chcesz jednak odzyskać resztki siebie, więc mimo stanowczych sprzeciwów, chwiejnym krokiem wchodzisz do taksówki i prosisz o odwiezienie prosto do domu. Szpilki zostają gdzieś w połowie schodów, torebka niechlubnie spoczywa na podłodze, wbrew naukom wszystkich porządnych mężczyzn twojego życia, sukienka zawisa na drzwiach, a ty wkładasz do gramofonu płytę Steviego Wondera i w przypływie alkoholowego wyżu tańczysz w półmroku, aż w końcu padasz zalana łzami na podłogę słysząc You Are the Sunshine Of My Life, bo jest zbyt beznadziejnie, zbyt kurewsko, mrożąco beznadziejnie, żeby cieszyć się z piękna tego utworu. Leżysz na podłodze i odpalasz tę samą piosenkę raz za razem, jakbyś miała zedrzeć tę płytę, którą, notabene, w przyszłym tygodniu masz oddać prawowitemu właścicielowi. W końcu na owej podłodze zasypiasz, a twoim dzisiejszym koszmarom przygrywa Stevie Wonder.

I nagle czujesz ukłucie w klatce piersiowej, chwilowy bezdech, budzisz się sparaliżowana, widząc przed sobą biały sufit, przez chwilę nie wiesz, gdzie jesteś, ale na talii czujesz wyraźnie czyjąś dłoń, obracasz się więc na drugi brok i widzisz kaskadę rudych włosów spadających na bladą twarz. Odsłaniasz włosy i uśmiechasz się trochę przez łzy, bowiem przypominasz sobie, że jest jakieś siedem miesięcy później, w głowie gra ci You Are the Sunshine Of My Life i bynajmniej nie jest to już powód do płaczu. Wtulasz się jak koala i czujesz się jak przy odbieraniu Oscara za całokształt twórczości. W myślach dziękujesz Mamie, pani Wiesi ze spożywczaka i Steviemu Wonderowi. I dochodzisz do wniosku, że każdy ma takie Walentynki, na jakie sobie zasłużył. Nie tylko czternastego. 

A w ogóle, to widzieliście kiedyś żonę Steviego Wondera? Och. On też nie.


M.

10 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. W sensie, że co? Widziałaś żonę Steviego Wondera?

      Usuń
  2. Musiałam sobie zrobić kolejnego drina. Dziwny wzrusz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eh, brakowało tu Ciebie.

      Usuń
    2. Pierwsze co mi przyszło do głowy to ironiczne "no i tylko ciebie mi tu jeszcze brakowało!".
      Cała ja.

      Usuń
  3. Zastanawiałam się, skąd wziął się mój dziwnie genialny i radosny nastrój, skoro właśnie dociera do mnie, że znów zawalę tą przeklętą maturę. Zastanawiałam się nad aktualnym poziomem hormonów i tak dalej... Zaczęłam się śmiać tak mniej więcej o 00.01. W sumie to też jest zabawne.

    Żart na zakończenie przedni.

    OdpowiedzUsuń
  4. od kiedy odkryłam Twojego bloga, a właściwie Ciebie, to mogłabym cytować co drugie zdanie.
    no, niefajna, ale chyba się przyzwyczaiłam i nie mam siły wywracać wszystkiego do góry nogami.

    OdpowiedzUsuń