niedziela, 19 stycznia 2014

Porozmawiajmy o 2013.

Wiem, jestem wczesna jak zima na Śląsku (której wciąż nie ma), ale porozmawiajmy, wszak warto. Nie o wzlotach i upadkach, a już z całą pewnością nie o moich. Nie z powodu mojej nieśmiałości, ale gdybym o upadkach miała Wam zacząć opowiadać, to siedzielibyśmy przed monitorami do lipca. 
Sięgnijmy do najbardziej interesującej mnie szufladki, czyli tej z muzyką. Żaden chyba rok od 2009 nie wywołał we mnie tylu emocji. A emocje się wiążą z dobrymi albumami. Obrodził zeszły rok w dobre rzeczy, jak żaden z poprzedników, w moim skromnym mniemaniu. Już dawno miałam coś skrobnąć na ten temat, ale mam ostatnio dość niejasną relację z klawiaturą i edytorem tekstu, w naszym trójkącie zaczęło coś pękać, jak to zwykle w trójkątach bywa.

No ale do rzeczy, bo i tak nas dużo czeka.

Z niemałym bólem serca wyselekcjonowałam dziesięć albumów, które najmocniej zatrzęsły moim światem w ubiegłym roku i trzęsą nim nadal. Kolejność przypadkowa, w rankingi się nie bawimy. 


Daft Punk to w swoim gatunku klasyka. A ja się z klasyką bardzo lubię, choć ze starym Daft Punk często było mi nie po drodze. Dzięki granemu do porzygu Get Lucky album szturmem wtargnął się na listy i w odtwarzacze, choć przyznaję, że poza reklamą treść absolutnie się broni sama. To jest nader przyjemny, elektroniczny, imprezowy longplay, którego grzech nie znać. Jak dla mnie najlepsza płyta DP. 

Ulubiony utwór: Giorgio by Moroder.


*

A skoro już przy Daft Punk jesteśmy, to trudno nie wspomnieć o tym, że w zeszłorocznym albumie Kanye Westa również maczali palce. Efekt jest - Yeezus to chyba najcięższe dzieło Westa, smoliste, mocno wykraczające poza ramy swojego gatunku. Pierwsze trzy numery mogą być nawet ciężkie do przeżycia dla fanów miękkiego rapu. A właściwie wszystkie mogą być ciężkie do przeżycia, poza cudownie cukierkowym Bound 2, które doczekało się jednego z najbardziej wyśmiewanych klipów 2013. Co u Westa, poza jazdą na motorze w kierunku przeciwnym do wiatru? Sample, jak zwykle mistrzowsko użyte. Mocne teksty, dużo kontrowersji i przeświadczenie o wyższości nad wszystkimi. Możecie przygotować ściereczki do czyszczenia butów. Byle ze złota. Przesadzam? A słyszeliście kiedyś, zeby ktoś zesamplował Ninę Simone, puścił ją na autotunie i zrobił zajebisty kawałek? No właśnie. A Kanye zrobił.




Ulubiony utwór: New Slaves.


*



Po pierwsze: czy tylko mnie się ta okładka kojarzy z jedynym i niepowtarzalnym albumem Joy Division? Wiadomo, okładkowo i muzycznie to całkowicie inna liga, ale jedno Wam powiem: Arctic Monkeys pały nie ssie. A już absolutnie nie ssie ten album, na który przyszło trochę poczekać. I to jest coś, co bardzo lubię, czyli skoczne, pozytywne brytolskie granie. Tak cholernie pozytywne, że ma się ochotę podkręcić regulatory i potańczyć w trzy rozmiary za dużej koszulce. Płyta jest spójna, dobrze zrobiona i po prostu przyjemna, zarówno pod względem warstwy muzycznej, jak i tekstowej. To jeden z tych albumów, których słucha się tak dobrze, że nawet nie zauważa się, kiedy się kończą. Serio serio.

Ulubiony utwór: I Wanna Be Yours.


*


Nick Cave aka Ponury Mężczyzna Mojego Życia stał się w tym roku jeszcze bardziej ponury i melancholijny. Ale o tym zaraz. Nacieszcie oczy okładką, bo jest absolutnie przepiękna. Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałam, zamarzyła mi się w dużym formacie na ścianie. No dobra, z zewnątrz ładnie, a jak w środku? W środku jeszcze ładniej, wszak Nick Cave mistrzem słowa jest i kto się nie zgadza, ten jest roluje blanta na bekstejdżu. No bo, halo:

Hannah Montana does the African Savannah
As the simulated rainy season begins
She curses the queue at the Zoo loo
And moves on to Amazonia
And cries with the dolphins

To, co ujmuje mnie w tym albumie, to fakt, że mimo melancholii i smutku walących na kilometr, album nie przynudza, nie usypia i nie prowokuje myśli samobójczych. Chociaż z tym ostatnim może być różnie. Gdyby Murder Ballads miało część drugą, to nazywałaby się Push the Sky Away. 

Ulubiony utwór: Jubilee Street.

PS.



*



Jest coś urzekającego w suatralijskim akcencie. Niby podobny do brytyjskiego, a jednak jeszcze bardziej kluchowaty i rozbrajający. Lorde jest z Nowej Zelandii? Dajcie spokój, to jest prawie to samo, co Australia. Ok, zostawmy jednak moją geograficzną ignorację i zajmijmy się Lorde. Szczeniara ma fajny głos, nienajgorsze teksty i (póki co) chujowe teledyski. Ale album nagrała fajny, trzeba jej przyznać. Bardzo się wyróżnia na tle popowych debiutantów, co też zapewne sprawiło, że laska znajduje się w miejscu, którym się znajduje - mając lat naście, nagrała debiut, o którym mówił cały świat. A jest o czym mówić, bo zawartość krążka jest tak miękka, łatwa i przyjemna, że aż kusi się, by przekreślić pop i napisać: easy-listening.

Ulubiony utwór: Ribs.



*


Dev Hynes to taki koleś, który swojej muzycznej drogi i sukcesu szukał przez lata, zahaczając przy okazji o Solange (dla niekumatych: młodsza siostra Beyonce) i Sky Ferreirę. I jakkolwiek dobre rzeczy dla innych robił, tak Cupid Deluxe jest naprawdę tym, na co zdolnego producenta stać. Gości jest dużo, ale zamiast przytłaczać odbiór dzieła - jak to, niestety, często bywa - podkreślają smakowite bity. Tak zgrabnych lini basu nie było już od dawna w muzyce rozrywkowej, zapewniam. A tesktowo? Tekstowo jest dużo o miłości, niekoniecznie tej szczęśliwej i spełnionej. 

I never was in love
You know that you were never good enough
Fall asleep right next to me
You know that you were never good enough

Się podśpiewywało często.

Ulubiony utwór: High Street.



*


Pod adresem Janelle krytykę się słyszało. Że wtórna, że nijaka. Wiecie co? Pierdolcie się, bo Janelle jest absolutną petardą na scenie współczesnego R&B. A Erykah Badu nie udziela się gościnnie na albumach nudnych ludzi. Prince też nie. Eletric Lady to album doskonały, nawet dla wymagajacego słuchacza. Produkcyjne mistrzostwo. A energię i prawdziwość pani Monae czuje się z każdego kawałka. Booty don't lie!

Ulubiony utwór: Primetime.


*


Doskonale sobie zdaję sprawę, że w mojej ewentualnej karcie psychiatrycznej powinno być odnotowane: całkowicie nieprzyjmowanie do świadomości krytyki pod adresem Jaya Z. Ale, powiedzmy sobie szczerze, w mojej skromnej opinii ten album został skrzywdzony przez recenzentów, bo, uwaga, Jay nie rymuje już o ciężkim życiu w gettcie, dilerce i dziwkach. A teraz realia: Shawn Carter, aka Jay Z to jeden z najbogatszych ludzi świata. Ma za żonę jedną z najpiękniejszych kobiet świata, córkę niebezpiecznie podobną do samego siebie i taką pozycję w rapie, że mógłby wydać płytę długogrającą z rejestrem swoich pierdów, a ludzie i tak by to kupili. Oczywiście, że Magna Carta to dzieło całkowite inne, niż Jayowskie klasyki, ale wszystko jest tutaj na swoim miejscu: goście zacni (trochę razi w ucho brak Westa), produkcje udane, sample z klasą, a hajs się zgadza. A Jay Z nie ma już w swojej ksywie myślnika. I album jest świetny. Mówię, jak jest.

Ulubiony utwór: Picasso Baby, Part II (On the Run), Holy Grail. Wybaczcie brak faworyta, ale ciężko.


*


Młody psychopata o ksywie Tyler, the Creator nagrał album o byciu młodym psychopatą o ksywie Tyler, the Creator. To jest twór tak dziwny, tak zdumiewający i tak dobry zarazem, że nie wiem, od czego zacząć. A więc krótko: Tyler to taki szczyl, który ma bardzo ciekawe flow, srogie umiejętności producenckie i totalnie najebane w głowie. Nie wiem, na ile to prowokacja, a na ile poważna choroba psychiczna, ale w tym wszystkim człowiek jest tak rozkoszny, że nie da się być wobec niego obojętnym. Warstwa liryczna tego albumu rozpierdala wszystkich Westów, Gambino i innych prowokatorów na łopatki. Posłuchajcie sobie IFHY.



To, co w osobie Tylera podoba mi się najbardziej, to fakt, ze głośno mówi o tym, o czym wszyscy inni myślą, ale nikt nie ma na tyle jaj, żeby to powiedzieć. I, pardon, ale czy ja mówiłam coś, że chcę okładkę Nicka Cave'a w dużym formacie na ścianie? Zapomnijcie. Chcę Tylera. 

Ulubiony utwór: Answer.


*



Kto wygrał w 2013 wszystko? Nie, nie Ty. Ty też nie. Ani on, ani ona. Wszystko, jak zwykle, wygrała Beyonce. W piątek, trzynastego wyjebała wypuściła album w sieć. No, ale co to za filozofia, nie? Uporządkujmy fakty.

Beyonce wypuściła niezapowiedziany album w sieć.
Beyonce wypuściła niezapowiedziany, mistrzowski album w sieć. 
Beyonce ma wyjebane na to, że podniecasz się niespodziankowym albumem i w ramach gratisu wypuściła przy okazji 17 teledysków. 
Czczij ojca swego i matkę i Beyonce. Amen. 

A tak zupełnie na poważnie: po pierwszym przesłuchaniu tyłka mi nie urwało, ale w miarę zagłębiania się w materiał wszystko zaskoczyło tak, jak powinno. I wprawdzie nie ma tu hitów takich, z jakich Bożena słynie, ale całość jest niezwykle przemyślana, konsekwentna i...odważna. Żeby nie rzec: najodważniejsza w karierze Knowles. Na temat wizualnej strony się nie wypowiadam, bo na Beyonce można patrzyć całymi dniami, ale jeśli zapytacie, czy self-titled album jest muzycznie dobry, to odpowiem: zajebiście dobry. A mrs Carter o swoją pozycję martwić się nie musi. Jest w swoim świecie czarnego R&B królową i będzie Wam wyskakiwać z lodówek, bo takie jest królowej święte prawo.

Powiem więcej, bo jest o czym mówić. Zachwyca mnie dobór tematów na tym albumie. Knowles wyłożyła swoje prywatne życie na tacy i zrobiła to z taką klasą, że niejeden artysta może pozazdrościć. Trzeba być Beyonce, żeby na jednej płycie zaśpiewać o rypaniu swojego męża, ukochanym dziecku, poronieniu, byciu zajebistą i przy okazji dorzucić jakieś feministyczne przemowy. I to się wszystko ze sobą nie gryzie. Masterpiece.

Mam tylko jedno, malutkie ale. Teledysków jest 17 i tyle samo powinno być piosenek. Po prostu podzieliłabym dwa kawałki tak, jak jest to zrobione na visual album. Ale bez tego wpadlibyśmy jeszcze w jakąś pętlę bijąsowej doskonałości. Ups, już wpadliśmy.


Ulubiony utwór: Mine, Heaven, Haunted (ciężko, oj, ciężko).

*

I tak się moja dziesiątka plasuje. Czy są jakieś flopy? Oczywiście, że są! A czy o nich wspomnę? A czy ja wyglądam na zakonnicę? Oczywiście, że wspomnę!




Będzie zwięźle, bo jest późno, a rozwlekać się nad czym nie ma. Timberlake nagrał bardzo fajny album, po czym postanowił wypuścić drugą część, składającą się, jak na moje ucho, z odrzutów. Takich odrzutów - odrzutów. Całość jest nudna do porzygu, a podczas odsłuchu wydaje się, że przez blisko godzinę ma się do czynienia z jedną i tą samą piosenką. Ciągnie się to wszystko w nieskończoność i usypia. Ble.

Kawałek jednak godny uwagi: TKO.

The Weeknd postanowił zaś przyćmić sukces swojej debiutanckiej trylogii i wydać takiego gniota, że aż człowiek nie wie, gdzie przed tym spierdalać. Ok, śpiewanie o nieszczęśliwej miłości i słabości do używek było fajne w przypadku debiutu, ale ileż można wyć o tym, że się jest życiową ciotą, który lubi łatwe panienki i przez to stracił miłość swojego życia. I czuje się super, ale cierpi. I dragi są ekstra, ale nic nie wyleczy złamanego serca. I jest taki biedny. I taki chujowy. Ale przy okazji taki super. Serio, ten temat przerabialiśmy już trzykrotnie. Za czwartym razem to się stało nudne. Męczy i usypia. I boli. Słowo daję, ten album jest jeszcze chujowszy niż jego okładka, a to już jest nie lada wyczyn.

Kawałek jednak godny uwagi: Adaptation.


Ok, wyżyłam się pisarsko i czekam na Wasze opinie. A jeśli jakiekolwiek podsumowania Was interesują - dajcie znać.

M.

27 komentarzy:

  1. Fajne podsumowanko. A czego bys sobie zyczyla w 2014?

    OdpowiedzUsuń
  2. Powinni Cię zatrudnić w jakimś magazynie muzycznym. Ale takim z jajem. Idę nadrabiać zaległości w słuchaniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i do stóp się kłaniam! Z Panem Bogiem!

      Usuń
  3. Arctic Monkeys i Lorde świetne albumy.
    Musze nadrobić Beyonce, bo jeszcze nie miałam okazji przesłuchać;)

    OdpowiedzUsuń
  4. OMG TAK. Blood Orange podbił moje serce, totalnie. Dla mnie największym zachwytem z tej płyty jest "Time Will Tell".

    Nie ogarniam nowej płyty Kanye, ale "Bound 2" jest dla mnie kawałkiem doskonałym. A przynajmniej był, dopóki nie zobaczyłam tego chlustorzygowego teledysku.

    Niedawno zrobiłam swoje pierwsze w życiu podejście do Arctic Monkeys - zaczęłam od tej płyty właśnie - i nadal nie rozumiem, o co tyle szumu? Skąd ten podziw i chwała? W tej chwili średnio pamiętam tę płytę nawet.

    Nick Cave propsy na wieczność. Jeden z moich ukochanych "klasyków", którego nowych płyt nie boję się słuchać (np. nowego albumu Bowie'ego nie przesłuchałam do tej pory, he-he-he).

    Chyba jestem jedną z niewielu osób na świecie, które niespecjalnie jarają się Beyonce. Doceniam urodę, talent (?) i pomysły, ale ona kompletnie nie trafia w moją estetykę i gust. Szczególnie po tym, co wyrabiała z "Purple Rain". A co, jak co, ale bezczeszczenia Prinsiunia nie zniese. Tak samo trudny do pojęcia jest dla mnie fenomen Timberlake'a - gościa w ogóle nie łapię. Słuchać też nie mogę, bo czuję, jak rysuje mi swoim wokalikiem po mózgu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiedziałam, WIEDZIAŁAM, że przyjdziesz tu i pomarudzisz na Bijąse za Purple Rain! Mogłam się założyć o czyjś jajnik, miałabym teraz nowy i błyszczący jajnik <3

      Bowiego też nie przesłuchałam, także cichą piątkę przybijam.

      A co do Bound 2, to swą wątłą piersią bronić będę, bo ten teledysk jest w tak oczywisty sposób ironiczny i wymowny, że ból dupy o ten kiczowaty słodki obrazek przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Serio, ten klip mnie utwierdził w przekonaniu, że Kanye jest geniuszem marketingu.

      Usuń
    2. Znasz mnie na pamięć!

      Myślisz? Mimo wszystko mnie jednak zrobiło się odrobinkę niedobrze ;)

      Usuń
    3. To efekt uboczny geniuszu!

      Usuń
  5. Gdyby nie tłumacząca się dziś w DDTVN Natasza nie wiedziałabym, o co chodzi z blantem na bakstejdżu. Zima na Śląsku i pociągi TLK to przy mnie nic.

    Tak dawno niczego nie słuchałam! Może to i dobrze, bo słucham zawsze kawałków depresyjnych i rozmyślam o MOICH upadkach. Pewnie bym Cię przelicytowała. No. A zła muzyka i rozmyślanie o upadkach to nic dobrego. Lepiej być ignorantem i nie słuchać.

    Digg, dwie sprawy. Jak się do Ciebie ludzie zwracają i ile masz lat. A że kobiet o wiek się nie pyta, zapytam tylko, czy masz więcej niż moje 19. Tylko nie pytaj, dlaczego mnie to interesuje, bo nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Puszysławo, dałabym Ci więcej, prysięgam. Ja zaś w tym tygodniu skończyłam 22.

      Licytować się nie będziemy, ale zrolować blanta na bekstejdżu możemy!

      Usuń
    2. Wszyscy biorą mnie w tych Internetach za starą, wyrachowaną zołzę. So nice. Ja najpierw dawałam Ci 16 a potem 30 a potem znów 16 {karpie w wannie, tylko skąd whiskey?} i musiałam zapytać. Ja mam fikusa o imieniu Bennington.

      Jak załatwisz blanta i bakstejdż to nie ma sprawy.

      Usuń
    3. Chester Bennington?


      Och, karpie były srogi czas temu, byłam młodsza.

      Usuń
    4. Yep. Miał mieć na imię Chester, ale stwierdziłam, że Bennington pasuje do niego bardziej. Bardzo lubi słuchać LP, naprawdę!

      Usuń
    5. Zupełnie nie wiedziałam, że dzisiejsza młodzież słucha jeszcze Linkin Park.

      Usuń
    6. Tylko te najznakomitsze, najinteligentniejsze i najfajniejsze jednostki, staruszko.

      Usuń
  6. Pamiętam, jak po powrocie z Londynu i polskiej rzeczywistości zderzyłam się z fazą na Kanyego wśród moich obecnych na Coke Live znajomych. Byłam wtedy w stanie słuchać wyłącznie Hell of a Life. Trzy lata zajęło mi zmienianie zdania: gość wymiata. Amen.
    Arctic własnie leci w tle, w sam raz do nauki, bo nie skupiam się na tekście i nie baunsuję na kuchennym krześle, jak przed chwilą, podczas Yeezusa. Pierwsza-rzecz-na-liście była najbardziej interesująca, ale może dlatego że w tym momencie parzyłam herbatę i nie skupiałam się na liczbach, tylko na otoczeniu. Daft Punk ominęłam celowo, Get Lucky odbija mi się czkawką, niech zatem poczeka. Nawet Lorde sprawdzę, chociaż jak laska śpiewa 'łidontKJER', to mi się sutki wywracają na lewą stronę.
    Tyler trochę friks mi ałt, ale na razie tylko IFHY mam za sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, ktoś przesłuchuje płyty z moich rankingów, czuję się jak Kominek.

      Tyler to jest ciężki kaliber, ale ostatecznie rozkochuje w sobie na dobre ;-)

      Usuń
    2. N'kurwa, obiecuję że skomentuję jak przesłucham i przesłucham jak się ogarnę! Chociaż się nie ogarnęłam.
      Lorde głosu odmówić nie można, ale... nie. To nie moje klimaty zdecydowanie, chociaż lubię czasami posłuchać delikatnych dziewczątek. Oddawaj fartucha.

      Usuń
    3. Mnie ona zaś po Grammy zaczęła tak wkurwiać, że to jest jakiś kosmos.

      Usuń
    4. Nie wiem, nie znam się, ale czekam aż coś na ten temat napiszesz. Będę wtedy mogła udać znawcę i potakiwać.

      Usuń
    5. Muehehe, będzie. Tylko już nie obiecuję kiedy, bo mam za duży zapierdol w przemyśle nienawiści.

      Usuń