sobota, 11 stycznia 2014

Olimpiada nieudaczników.

Kilka dni przez jedenastymi urodzinami moim sposobem na odreagowanie rosnącego stresu było obgryzanie paznokci. Słowo daję, paznokcie miałam wtedy zeżarte do gołego opuszka, a skórki wiecznie pokaleczone. Na miejsce swojego rytuału wybierałam łazienkę, do której nikt nigdy nie zaglądał, bo w ogromnym domu była trochę na uboczu, trochę na końcu ciemnego korytarza. Brzydka i bez gustu. Niebieskie kafelki wyścielały podłogę i ściany, a wysoki sufit zawsze straszył pajęczynami w rogach. Sama łazienka w formie pociągu - długa i wąska, nieprzyjemna, z unoszącym się w powietrzu zapachem, który mówił wypierdalaj. Jakubowicz śpiewała: w domach z betonu nie ma wolnej miłości, a w tym domu miłości nie było ani krzty, czy to wolnej, czy tej uwięzionej też. W głowie został mały fort wspomnień wykafelkowany niebieskimi płytkami i wieczne pragnienie marca, wszak technicznie marzec to miesiąc ciągle zimowy, ale już trochę romansujący z wiosną. A na wiosnę wszystko stawało się lepsze. 

Parę dni przed urodzinami osiemnastymi odstresowywaczem była z całą pewnością butelka whiskey i paczka papierosów. Ależ to był piśmienniczy szał, ogień szedł spod pióra, dym wypełniał płuca mieszając się ze słodkim aromatem trunku. Gorzko i słodko było, ale ręce i myśli były nieustannie zajęte. Kolejny dom bez wolnej miłości, jakieś ambicje, jakieś plany, wszystko jakieś, bez wyrazu, bez charakteru, w popłochu pędzące na przód. Miałam czasem wrażenie, że za tą całą kompilacją planów i ambicji zostawałam nieco w tyle, jak lekko opóźnione dziecko na tle swoich klasowych kolegów. Na ową osiemnastkę było również piękne, ciężkie pióro, które pisze ze mną mniejsze i większe rzeczy do dziś, czarnym atramentem wpisując się nielogicznymi ciągami na białych kartkach. 

Dwa dni przez dwudziestymi drugimi urodzinami nie mam odstresowywacza, jeśli nie liczyć jakiejś jebanej pseudo-cardio-jogi, którą uskuteczniam od paru dni codziennie i hektolitrów jaśminowej herbaty, którą powinnam zamontować sobie w formie kroplówki. Chore ambicje i złudzenia spadły na podłogę razem z większością włosów, które wyhodowałam na głowie. Patrzę na solidnej długości paznokcie i myślę sobie, że prędzej bym sobie na nich zęby połamała, niż je same, widzę po twarzy pozytywne skutki odstawienia używek, a (wreszcie) czysta, prawdziwa i szczęśliwa, choć daleka miłość podobno dodaje mi uroczego rumieńca na wiecznie bladej twarzy. Widzę w lustrze paradoks wygranego nieudacznika, wygranego w oczach swoich i oczach tych najważniejszych, nieudacznika pod pewnym kątem, kątem wyjebania tak zwanym. Pragnienie marca nadal jest, ale jeszcze większe pragnienie tej wiosny prawdziwej, majowej, tej, która zwiastować będzie prawdziwy początek podróży najważniejszej i domu z miłością. 

Wystarczy więc tylko czekać. 


M.

PS. Tydzień w zdjęciach w dotychczasowej formie zostaje zamknięty. Wróci w innej. Lada moment.

2 komentarze: