Blue Monday w Diggalandzie zaczął się w poniedziałek, szóstego stycznia i tak się trochę przeciągnął. Miewał swoje wzloty i upadki, męczył mniej, tudzież bardziej. W końcu doszłam do finalnego punktu, gdzie ciążyły dwie rzeczy, które ciążyć absolutnie nie powinny - powietrze i własna dusza.
Gdy ciąży własna dusza, ma się do czynienia ze zjawiskiem tak samo fenomenalnym, jak i paskudnym. Człowiek ma ochotę rozdrapać sobie wtedy skórę, wyrwać wszystkie włosy z głowy, wydłubać oczy, a kończy się zawsze tak, że na żadną z powyższych czynności nie ma zwyczajnie siły, więc trochę żyje, a trochę nie chce mu się żyć. Chodzi w kółko, myśli rozpraszają mu się na tysiąc małych cząsteczek, twarz kamienieje, trzeba ją od czasu do czasu porządnie chlasnąć, żeby całkowicie nie zesztywniała i zaczęła jakiekolwiek emocje wyrażać.
Tak, ciążenie duszy to istnie przejebany stan. Ciężko się z niego wyrwać, ciężko to obciążenie zmniejszyć, ukoić nadwerężony umysł. W nocy gapisz się w sufit, albo bezmyślnie wsłuchujesz w dźwięk czarnej płyty, w dzień, jak zwykle - trochę pracujesz, próbujesz odzyskać parę chwil snu, zbierasz całą cierpliwość świata, żeby nie zacząć strzelać do ludzi z wyimaginowanego kałasza. Tęsknota robi ci dziurę na wylot, presja pchnie cię ku średnio przemyślanym słowom i czynom. A przy okazji twoje serce wykonuje małe, acz odczuwalne podrygi w momentach, w których nie powinno tego robić. W końcu dochodzisz do punktu zastanowienia, czy to aby na pewno serce drga, czy żołądek zbiera na wymioty. Czasami, wbrew pozorom, bardzo ciężko to odróżnić.
I co? I nic. Podobno ustępuje w końcu samo. Sposobów na walkę z owym zbyt wiele nie ma, ale organizm ludzki jest w stanie przystosować się do nawet najgorszych i najdziwniejszych warunków, aż ostatecznie to, co ciąży, zaczyna wisieć, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Przy okazji powstaje też taki zabawny efekt balonika. A na czym ów efekt polega? Ano na tym, że postanawiasz sobie: koniec, trzeba się zebrać, łapnąć trochę pozytywnego nastawienia, pierdolić problemy, przecież w końcu będzie dobrze. Przyklejasz sobie na gębę uśmiech (chociaż wiesz, że ci z nim zupełnie nie do twarzy), przeganiasz ciemniejsze myśli z głowy i nawet łapiesz zajawkę dobrego humoru, unosisz się jak ten mały, jebany balonik, aż w końcu trafiasz na małą, malutką szpileczkę, która balonik przebija i....puff. Trzeba dmuchać kolejny na nowo, a płuca bolą.
Myślałam, że zrobię sobie taki balon z betonu, ale potem zrozumiałam, że taki się nie uniesie. I bądź tu babo mądra.
M.
Ów
OdpowiedzUsuńDiggalandia <3
OdpowiedzUsuńChyba naprawdę nie widzę Cię z uśmiechem innym niż drwiący, ironiczny lub wredny.
Ale ja mam patent na pozbycie się takiego stanu duszy. I to działa! Trzeba się wściec. Tak naprawdę, porządnie. Wtedy nawet baloniki nie są potrzebne, da się żyć bez i śmiejesz się ze wszystkiego. Dosłownie, ze wszystkiego. A może jednak udało mi się uczynić balonik z betonu i to jednak to działa? Można by też z jakiegoś węgla i napełnić lekkim gazem. Wodorem, na przykład.
Orzesz, włączyli Nirvanę i dobry nastrój szlag trafił.
Diggaland!
UsuńMasz rację i dobrze mnie widzisz.
Jako osoba wiecznie borykająca się z problemem pasywnej agresji, wolę się nie wściekać. A nad materiałem baloników popracować zawsze można.
Za dużo Nirvany = myśli samobójcze <3
Wiem, co piszę. Diggalandia brzmi bardziej baśniowo.
UsuńNo komą, to może być tylko baśń o złej wiedźmie.
UsuńTakie cos to nie jest CIĄŻENIE tylko DEPRESJA i taką sie leczy u LEKARZA.
OdpowiedzUsuńBoże, jak FAJNIE podkreślać RANDOMOWE słowa caps LOCKIEM, chyba ZACZNĘ tak robić częściej, KURWA.
UsuńJak dobrze nie mieć duszy.
OdpowiedzUsuńA tam, głupotki gadasz.
Usuń