wtorek, 29 października 2013

Co by podsumować.

W sercu Luwr, w głowie Hiroszima.
W mięśniach ogień, a pod stopami szary popiół.

Wprawdzie listopad jeszcze się nie zaczął, ale ja już mogę spokojnie stwierdzić, że to zmęczenie właśnie było dominującym uczuciem obecnego roku. Na szczęście to psychiczne odpuszcza i coraz mniej daje się we znaki, to fizyczne natomiast wysysa ze mnie siły do pisania, myślenia, śmiania się. Zupełnie umknęła mojej uwadze zmiana czasu, zdziwiłam się mocno, gdy zmrok zaczął dziś zapadać o szesnastej, na co zostało zadane mi standardowe pytanie: w jakim świecie ty żyjesz?

Jak zawsze, w swoim.

Nie uwierzyłabym, bo na komputerach i telefonach godzina przestawia się automatycznie, więc sięgnęłam do szuflady po dość stary, acz mocno znaczący zegarek, którego nie noszę, nie dlatego, że nienawidzę nosić zegarków, ale dlatego, że to zegarek tak osobisty, tak prywatny, że noszenie go na widok dla całego świata byłoby niemalże świętokradztwem. Ten zegarek mnie nigdy nie oszukał, a skoro on stwierdził, że czas został zmieniony, to nie miałam innego wyjścia, jak pogodzić się z tym faktem, wrzucić ów przedmiot na swoje miejsce z półsmutnym uśmiechem i wrócić do tego, na czym skończyłam.

Wieczorem zaś rozsiadłam się na huśtawce w kocu i z kotem na kolanach. Bujając się lekko i dopalając papierosa, poczułam się trochę staro. Gdyby ktoś dwa lata temu spytał mnie o przepis na wieczór idealny, byłoby to nałożenie najlepszej sukienki, mocnego makijażu i ruszenie w miasto z odpowiednim zapasem alkoholu na podorędziu. Dziś ten idealny przepis to koc, Maxwell na winylu i duży kubek z herbatą. I święty spokój, składnik na wagę złota, bardzo deficytowy, bardzo niestabilny.

I przy okazji moja jadaczka się jakoś przymknęła. Mało mówię. Bardzo mało. Dużo tylko komuś, z kim naprawdę chcę się tym dzielić. Przestałam użerać się z ludźmi, odkąd przypomniałam sobie, że czasem moje spojrzenie wystarczy. Jak dziś, kiedy to nowy sąsiad, widząc kobietę noszącą ciężkie kartony, oparł się o płot i zaczął sypać żenującymi, feministycznymi tekstami. Spojrzałam na niego i po pięciu sekundach już chował się w garażu.

W swoim małym świecie znów zatriumfowałam. 
A odpocznę za ponad 24 godziny w Jej ramionach.
Odpocznę od wszystkiego.



M.

niedziela, 27 października 2013

Och, mózgu.

Siódma dwadzieścia dziewięć, sobota, dwudziesty szósty października. Budzik nastawiony na siódmą trzydzieści. I nie zadzwoniłby, bo coś namieszałam w ustawieniach.

Daj babie trochę elektroniki, a się pogubi.

W kuchni zostały tylko banany i jedna z herbat. Moje dwudniowe wyżywienie. Panowie od przeprowadzek mają być na ósmą trzydzieści, a są o ósmej, kiedy na lewą kończynę wkładam skarpetkę. Inną niż na prawej, wszak życie jest zbyt krótkie na dobieranie skarpetek w pary.

Czterech chłopa stoi w kuchni, czekając na instrukcje, a że bycie szefową na czas przeprowadzki przypadło mnie, toteż instruuję. A że nie lubię siedzieć i patrzyć, jak coś się robi, to nosimy. W piątkę. A właściwie to we dwójkę, bo trzech z czterech gdzieś wsiąknęło.


- Chłopaczki, a wam tak nie wstyd? Patrzcie, jak pani zapierdala. Lepiej od was zapierdala!

- Bardzo ładnie pani zapierdala.
- Aż za bardzo. Pani nie będzie takich ciężkich rzeczy nosić, stanie sobie w oknie i będzie ładnie wyglądać, a my to ponosimy, nie?

W szarych dresach z krokiem w kolanach i cebulą na głowie wyglądam zapewne co najmniej ładnie.

O jedenastej pięćdziesiąt zastygam w pozycji pochylonej nad kartonem, bowiem parę lat temu zdarzył się przykry incydent, podczas którego to pękł mi krzyż i ten krzyż się postanowił odezwać. Jak Boga nie kocham, jak jebło, to chyba pół miasta słyszało. Idę więc sobie usiąść wśród swojego bałaganu i wziąć się za skręcanie komody.

Przez pół godziny wiszę na kroku pierwszym, a instrukcja ma kroków trzydzieści. Poddaję się. Wyciągam z szafki piwo na czarną godzinę (którego sama nie pijam), stawiam na stół i dwóch chłopa przychodzi skręcić mi komodę. Kurew przy tym leci, co nie miara, komuś śrubka wbija się w stopę, generalnie jest śmiesznie, a ja myślę już tylko, by postawić wymarzone łóżko na nogi i doczekać wieczora.

I doczekuję.

Leżę, patrzę w sufit, przynoszę kolejne poduszki, wiercę się, migruję, przewracam się z boku na bok.

I myślę, na chuj mi to wielkie łóżko było, skoro nie ma w nim Ciebie?


M.

piątek, 25 października 2013

Nie pytaj.

K. kiedyś powiedział, że jestem reaktorem dziwnych zdarzeń i przyciągam dziwnych ludzi. Że nie mogę sobie spokojnie żyć, odchodzić i oddychać, ot tak.

No, chyba się nie da.

Nie umiem już spać tutaj. Gniecie mnie łóżko-trumna, a moje myśli wędrują na duże łóżko sypialne, które się rozkłada w nowym spokoju. Wilgoć mieszkania daje o sobie ostatnio bardzo znać, ciężko się oddycha. O szóstej jestem już na nogach i stwierdzam, że to doskonała okazja, co by pójść pobiegać do lasu obok po raz ostatni. Jako myślę, tak też czynię i po pięciu minutach jestem już w drodze.

Przy wejściu do lasu uderza mnie przykry zapach. Coś tu definitywnie zdechło i nie jest to zapach zwłok ludzkich (nie pytajcie mnie, skąd wiem takie rzeczy, proszę). Ciekawość mnie prowadzi za osobliwym zapachem. A potem aż przyklękam z wrażenia.

To drugie zwłoki sarny spotkane przeze mnie w tym roku, ale te, w przeciwieństwie do poprzednich - wręcz nietknięte. Zwierzę wygląda, jakby zwyczajnie położyło się na boku i usnęło...spokojnie i czysto. Żadnej krwi, żadnych latających wnętrzności, nic. Przysiadam na pieńku i mi smutno. Powinnam biec dalej, albo zwyczajnie iść do domu, spróbować złapać jakieś godziny snu i zapomnieć. I wracam w kierunku domu. Prosto do garażu, po łopatę. Bo tak mi się jakoś pomyślało, że siebie wolałabym widzieć zakopaną. I że taka ładna sarna jest łakomym kąskiem dla tych wszystkich leśnych potworów. Toteż zarzucam sobie na ramię łopatę, do kieszeni wsadzam paczkę papierosów (wszystko dla zdrowia!) i idę przed siebie, zwyczajnie.

W tym miejscu przypominam sobie, że wyobraźnia niejeden raz płatała mi figla i sarny może już tam nie być, bo przecież jestem nawiedzona i w ogóle. No ale ona jest. A ja drugi raz w życiu zamierzam kopać cokolwiek. Przy dwóch pierwszych podejściach niemalże wypierdalam się. Wewnętrznie się tyram, że na coś wydaję miesięcznie te sto złotych na siłowni i cipą być nie wypada. I kopię. I jest ciężko, a ja już przeklinam swój idiotyczny pomysł.

- Hej!

Zamarło mi się, przez głowę przemyka mi tysiąc historii o leśnych gwałcicielach i mordercach, próbuję wymacać telefon, ale biorąc z domu fajki, zostawiłam go na parapecie. Jesteśmy więc ja, sarna i łopata. Jest super. Dół się robi coraz większy, a w moją stronę człapie jakiś dziad z wiaderkiem. Znalazł się, kurwa, grzybiarz. Wygląda prawie tak martwo jak owa sarna, więc się nie przejmuję i kopię dalej, a dziad mi na to, że w takich wypadkach się dzwoni do nadleśnictwa, a nie bawi w grabarza na własną rękę. Zapewne ma rację, ale moja kopiąca ignorancja chyba go w końcu przerasta i wraca wgłąb lasu.

Kiedy dół jest już taki, że mogłabym się w nim spokojnie schować, pozostaje ważniejsza kwestia: jak przenieść tego bydlaka do tejże dziury. To jest dość poważna sprawa, bo sztuka jest duża, a ja aż tak silna nie jestem. Poza tym coś mi wewnętrznie podpowiada, żeby jej jednak nie dotykać. No ale przecież mam łopatę.

Upierdoliłam się przy tym jak dziki osioł, biedna sarenka spoczywa w moim prymitywnym grobie, a ja się biorę za przysypywanie. Na koniec przykrywam mogiłę liśćmi i myślę sobie, że powinnam to robić profesjonalnie. Przysiadam na pieńku i odpalam papierosa. Jakoś mi mniej smutno. Zakopałam sarnę, swój strach i obrzydzenie, wszak ksywa zobowiązuje.

Przy garażu Małgorzata pakuje graty do samochodu, patrzy na mnie spojrzeniem dość zmieszanym, ale pytań nie zadaje. I za to ją lubię.

Chyba zasłużyłam na ten wieczorny koncert, tak mi się przynajmniej wydaje.



M.

czwartek, 24 października 2013

Postrach lasu.

Czując ostre poranne powietrze gryzące w gardło, zamykając oczy, przenoszę się z powrotem tam, gdzie było najpiękniej, gdzie zalana słońcem trawa delikatnie falowała, pobudzana przez lekki wiatr, unoszący na sobie zapach radości, świeżości.


Zabawa kontrastami to ciekawa rzecz. Przeszywająca ironia sytuacji przeradzająca się w psychodeliczny i nieprawdopodobny wręcz zbieg okoliczności.


Wokół mnóstwo ludzi, a każdy z nich tak blisko, jednocześnie zaś tak daleko. Rozmowa tylko po to, aby nie musieć milczeć, ale dlaczego człowiek tak bardzo milczenia się boi? Czy nie z ciszy czerpie się najwięcej, z pojedynczych spojrzeń, gestów? Po co dopuszczać do głosu słowa, kiedy emocje krzyczą tak wyraźnie i czekają tylko na interpretację? Dlaczego komunikacja musi być koniecznie komunikacją werbalną, nachalną, głośną? Czy nie możemy po prostu usiąść i pomilczeć razem?

Cenię sobie komfort pisania w formie elektronicznej tylko i wyłącznie z uwagi na jedną zaletę: moje wyrzuty sumienia nieco topnieją, kiedy przynajmniej przez jeden wieczór nie muszę doprowadzić do całkowitego niemalże upadku lasów, które z każdym moim słowem powodują, że, parafrazując,  żywicą ich krwawię i tylko po to, aby te biedne lasy, tak umęczone i sprowadzone do formy kartek zwyczajnych, znalazły swoje miejsce w dogasającym ognisku o szóstej rano. Brednie się cisną pod pióro, brednie bez ładu i składu, mętlik, chaos, bałagan, plus zapewne jeszcze kilka synonimów jednego, najdoskonalszego słowa - burdel. Dobry burdel, w istocie, może z jakimś duchem, bladym wspomnieniem złego, ale jednak, burdel. A ja lubię porządek.


Być może prawdą jest niegdyś zasłyszana teoria mówiąca o tym, że po śmierci wszystkie żywe i martwe stworzenia, które z uwagi na niższość gatunkową nie mogły krzyczeć, gdy za życia robiłeś im krzywdę, wrócą po Twojej śmierci i zadadzą Ci ból tak przeogromny, jaki Ty zadawałeś im będąc człowiekiem, czyli siłą niszczącą wszystko, co na swej drodze napotka. Każda mrówka zdeptana przez Twój krok, każde drzewo, które obdzierałeś ze skóry, każda mucha, którą zabijałeś, bo Ci przeszkadzała i psuła doznania estetyczne. To wszystko Cię dopadnie i spuści Ci wpierdol ostateczny.

Jeżeli to się okaże prawdą, to mam poważne kłopoty.

Ostatecznie jednak (zauważyłam ostateczną tendencję do nadużywania słowa 'ostatecznie' ), na chwilę obecną fakt ten mnie wcale a wcale nie przeraża. Trochę sobie fruwam w obłokach, acz z wyraźnym dostrzeganiem ziemi i zagrożeń na horyzoncie, co by się nie zjebać boleśnie na twarde podłoże. 
Tymczasem dzisiejszej nocy zapewne pokatuję zubożałe lasy jeszcze troszkę. Oczyma wyobraźni widzę, jak dwa olbrzymie buki przychodzą do mnie, przybijając mnie do pala za te wszystkie potargane noce. Prawie jak Jezusa. Cóż, śmierć będzie wspaniałą przygodą. Niewątpliwie.



Myślę o jeszcze jednym. O psach ogrodnika. Ależ jeden dzisiaj mi głośno zaszczekał w ogródku, hoho. Aż jadowita piana z pyska poszła. No ale w tym jestem dobra - w odsyłaniu suk na swoje miejsce. Żaden jad nie ma mnie szans dosięgnąć, odkąd mam swoje prywatne antidotum. Antidotum ma metr osiemdziesiąt wzrostu, najpiękniejsze oczy świata i wiele miłości, którą ogrzewa mnie w chłodne noce.








PS. Czy jeżeli te zapiski zacznę oddawać na makulaturę, to drzewa mogą być trochę mniej wkurwione ?

M.

wtorek, 22 października 2013

Zmiany.

Nie za bardzo bywam ostatnio w świecie, nie podążam za wiadomościami, nie interesują mnie wielkie newsy i sensacje. Żegnam się z lasem, pod którym moje nogi przebiegły setki kilometrów, patrzę na miasto, w którym stało się tak wiele dobrego i złego i wiem na pewno, że będę tęsknić, ale i będę wracać, bo tutaj zawsze warto wracać.

Zwyczajnie polubiłam odchodzenie po cichu i bez fajerwerków, bez wielkich pożegnań i łez, bez dramatów, których już było tyle, że ich czas się bezpowrotnie skończył. Mam guzik na szczęście i dobre słowa na kartce i to wystarczy. Jest spokój ducha i szczęście, szczęście w oparach tęsknoty, ale wymodlone, wyczekane. Mam głowę pełną pomysłów i niegasnący uśmiech na twarzy. Mało mówię i więcej myślę, mało sypiam, ale bynajmniej nie z powodu bezsenności, ale z ekscytacji.

3 dni do Peszkowej, 4 dni do przeprowadzki, 9 dni do wymarzonego weekendu z Nią. Jest na co czekać i jest czym się cieszyć, a jesień może być wiosną, bo to wszystko jest w głowie, w duszy i w sercu.

Jest dobrze, a będzie cudownie.


M.

poniedziałek, 21 października 2013

Tydzień w zdjęciach, XII.

Ostatnio mało się pisze, więcej się myśli i robi. Ale to już niedługo.




1. Licho, ale zakwitła.
2. Z kolejną dedykacją dla Zajęczaka!
3. Białoruskie pamiątki.
4. Wyhodowałam nie zabijając.




5. Dołączyła do kolekcji.
6. Objawienie.
7. Widoki poranne.
8. I ukochany kubek.




9. Kanapa marzeń.
10. Zakaz pedałowania.
11. Nowy kolega.



12. Ot, samojebka.
13. Dead leaves and the dirty ground...
14. Apaszka odnaleziona!

M.

środa, 16 października 2013

Lina.

Patrzę na Ciebie lekko wilgotnymi, szeroko otwartymi oczami i przełykam tę emocjonalną kluskę w gardle, żeby coś powiedzieć. Patrzę na Ciebie nieco naiwnie, z ogromną nadzieją i niemałym strachem.

Znalazłaś mnie na kompletnym rozdrożu, wypraną z własnej osobowości i poczucia jakiejkolwiek wartości. Znalazłaś mnie kaleką, na wózku inwalidzkim zrobionym z bolesnych zawodów, gorzkich słów i wielkich kłamstw. Znalazłaś mnie zalaną w trupa, zalaną alkoholem i złudzeniami, goniącą za cieniami, próbującą łapać odległe sny. Patrzyłaś na mnie i powoli oswajałaś, niejeden raz patrząc, jak każda moja próba wstania i zrobienia kilku samodzielnych kroków kończy się kolejnym złym wyborem i kolejnym upadkiem. Nie oceniałaś. Czasem milczałaś, a ja pod skórą czułam piekące wyrzuty sumienia. Bo czułam, jakbym miała w Tobie taką miękką poduszkę, na której ląduję, gdy coś spieprzę i lecę prosto na twarz. Nie chciałam, żebyś była poduszką, bo zasługiwałaś na znacznie więcej, niż nocne wchłanianie łez i porzucenie aż do kolejnego wieczoru.

Poduszkami usłałaś mi w końcu drogę, a sama podałaś mi swoją rękę, bym z powrotem mogła wrócić na swoją linę. Bo jak niedawno stwierdziłam...życie to taki spacer po linie właśnie. Diabelnie łatwo spieprzyć się na prawo, lub lewo, a bardzo ciężko wrócić na właściwy tor. Szczęśliwie, po pokonanym danym odcinku lina staje się nieco szersza, ale zawsze warto mieć silną dłoń obok, aby podeprzeć się w chwilach utraty równowagi.

Jako dziecko przywaliłam potylicą w marmurowy stopień i mam absolutnie popierdolony błędnik. Więc, statystycznie, muszę trzymać się trochę częściej, niż przeciętny człowiek.

Zabrałaś mnie z tego rozdroża i umieściłaś w bezpiecznym miejscu. Każdego dnia uczysz mnie na nowo tych rzeczy, które nieco mi w pamięci zardzewiały. Jednym swoim kocham naprawiasz tysiące szkód i wyganiasz niepokój siną dal.

Nocami tkam Ci koc z uczuć, żeby przykryć Cię nim szczelnie. Żebyś nie musiała więcej marznąć. I żebyś czując ten koc na sobie wiedziała, że jesteś we właściwym miejscu, o właściwej porze i przy właściwej osobie.


M.

niedziela, 13 października 2013

O ogarnięcie nawołuję.

No dobra, przyznaję się bez bicia. Nie jest łatwo być mną, ale znoszę to z podniesionym czołem i pełną piersią (to jest ten moment, w którym czytelnik się śmieje).

W ciągu ostatnich dwóch tygodni wypierdoliłam się na prostej podłodze trzy razy, raz wsadziłam rękę do wrzątku oraz trzykrotnie poszukiwałam zapalniczki, mając ją w kieszeni, tudzież - o zgrozo - w ręku. Powiecie: z chuja nie spadłaś, takie rzeczy są absolutnie normalne, gdy się jest zakochanym, ale to taki trochę dzień jak co dzień. Jestem stuprocentowo pewna, że moi bliscy modlą się czasem, żebym nie umarła jakąś śmiercią, która klasyfikowałaby się do Nagrody Darwina. Barbara się na pewno modli. Zaprzeczy, ale się modli. 

I tak na przykład parę dni temu widzę z przeciwległego końca parkingu wielkiego trio: Biedronka-czeski market-siłownia chłopca, z którym mi się romansowało w zeszłym roku. Widzę, że idzie z jakąś laską, a że z daleka widzę tylko znajome twarze, to nie zwracam na ową laskę uwagi. M. macha do mnie wesoło, a ja niewiele myśląc, podchodzę do niego i z grubej rury witam:

- Kopę lat! Prawie cię nie poznałam w ubraniu.

Następuje ściśnięcie zwieraczy na linii boy toy - kobieta obok boy toya. Teraz jak tak na nią patrzę, to jakoś staro wygląda...

- Em...Amy, poznaj moją mamę.

Tutaj następuje taka niezręczna cisza, a ja cichaczem wymykam się z żenującej sytuacji - argument mam mleko na gazie z przyczyn oczywistych odpadał. 

W ogóle jakoś groteska wychodzi z ludzi na każdym kroku, i to, o zgrozo, nie tylko ze mnie. Przykładowo, wczoraj siedzimy z K. na ławce sącząc mydlaną herbatę i podchodzi do nas żul. No, Panno Najświętsza Jasnogórska, jebie jak z gorzelni, ale jakoś przy groźnie wyglądających żulach moja asertywność sięga poziomu alkoholika, który zobaczył barek Marczewskiego, więc udaję miłą i dobrze wychowaną (to jest ten moment, w którym czytelnik śmieje się po raz drugi). Facet przedstawia się jako Dariusz i rozjebał się obok nas jak Popiełuszko w bagażniku (Dario!), naruszając znacznie moją przestrzeń osobistą. Pyta o papierosa, więc częstuję go papierosem. Z pogardą stwierdza, że mentol. Nosz kurwa. 

Ale to jest nic. Po kilkunastu minutach wraca, przedstawia się jako Piotr i prosi o następnego papierosa. To jest Polska. To jest smutne. 

Ja zaś stwierdziłam, że gdy już będę duża i urosną mi piersi, to zostanę prostytutką-szpiegiem o imieniu Karma. Żartuję, moja kobieta nie pozwoli mi zostać prostytutką. Muszę więc czekać na następne wcielenie. A jeśli pytacie, po co chcę zostać prostytutką-szpiegiem o imieniu Karma, to odpowiem Wam, gdy już nią zostanę. W tej chwili czuję się najbardziej pedalsko na świecie, bo przypomniał mi się znów ten kawałek.


Kocham Was. To znaczy, jasne, że nie wszystkich, część czytających raczej tak, część lubię, części życzę śmierci i wiecznego gnicia, ale ponieważ nie wypada mi tego napisać (ups), to niech będzie, że Was kocham.

M.


piątek, 11 października 2013

Tydzień w zdjęciach, XI.

To był bardzo dobry tydzień, serio.




1. Wiem, że to niesamowite, ale w Hiszpanii palenie też zabija.
2. Zdrowie Mamy!
3. Jesus walks with me.




4. Tyle lat i wreszcie porządne wspólne zdjęcie...
5. Symbolicznie.
6. No siema.




7. A kuku!
8. Leżę. W polu. Bo tak.
9. Studenci kazali nam założyć te czapki, przysięgam...

Ach! Z okazji bycia blogereczką zdecydowałam się w końcu na konto instagramowe. Możecie follołować TUTAJ, a ja Was poprowadzę. Jeszcze nie wiem gdzie, ale gdzieś na pewno.

M.

czwartek, 10 października 2013

Pustki.

Wczorajszym wieczorem podczas drogi do domu zdarzyło mi się uświadomić pewną rzecz. Totalnie beznadziejną rzecz. Tak beznadziejną, że aż przystanęłam sobie na środku drogi rzucając w eter solidne: no kurwa!

Uświadomiłam sobie bowiem, że całe życie tęsknię. Za kimś. Za czymś. Za momentem, za chwilą, za wiecznością, za marzeniem. Nie dalej jak kilkanaście minut wcześniej wsadziłam Barbarę w autobus, pilnując, by za wszelką cenę nie dostrzegła, jak mi się trochę rozkleja. Kilkanaście minut, a ja już tęsknię. Bo przywykłam znów, że jest. Że wpada na papierosa i miesza nam się, czyja herbata jest czyja. Że robię dla niej spaghetto, bo spaghetti jest zbyt lamerskie i dla białasów. 

I nagle - bam - jej nie ma. To znaczy, oczywiście, że jest i oczywiście, że jeśli będę spędzać Sylwestra na Wyspie, to ona tam zapewne będzie. Ale...po prostu. Nie mam komu podpijać herbaty. Chujowo tak.

A potem mnie dopadły te inne tęsknoty. Ta, z którą zmagam się od paru tygodni, która nie daje spać po nocach, ta najmocniejsza, z jaką w życiu było mi dane się spotkać. I kolejne. Zanim doszłam do domu naliczyłam tych tęsknot tyle, że zabrakło mi palców u rąk. Z tych niepersonalnych największa za Warszawą. Za Starówką o piątej nad ranem i pustym Okęciem. 

Tęsknię więc za nią i tęsknię za Warszawą. Choć z drugiej strony, gdyby nie moja irracjonalna decyzja o opuszczeniu stolicy, prawdopodobnie nigdy byśmy się nie spotkały. 

Staję, patrzę w niebo usłane gwiazdami, myślę to, co zazwyczaj myślę o gwiazdach i dochodzę do wniosku, że gdybym nie tęskniła, to bym nie żyła.

I nagle wszystko zaczyna mieć jakiś głębszy sens.


M.

niedziela, 6 października 2013

Dno.

Zupełnie nie potrafię określić momentu, w którym zmartwienia i troski tej pięknej główki stały się moimi zmartwieniami. Wszystko tak płynnie przeszło z jednej sceny w drugą, że utraciłam rachubę czasu i kojarzenie faktów przy okazji.

To nie jest ciężkie brzemię. Po raz pierwszy czuję się doceniona, zaufana na tyle, aby owym brzemieniem się dzielić, bez sieci kłamstw i wykrętów. Zawsze mówiłam, zawsze uprzedzałam, że uniosę wszystko, nawet najgorszą i najbardziej brutalną prawdę. Wszystko uniosę, poza kłamstwem. Absolutnie wszystko. 

I choć są momenty, że staję się zupełnie bezradna, to jest jakaś siła, jakieś olbrzymie parcie na to, by podać choć jeden palec, gdy chwilowo nie mogę użyczyć całej ręki. I znów mam poczucie, że mogę być supermenem. Bo chcę, bo mogę, bo potrafię.

Gdybym jeszcze mogła tylko dać jej swoje ślepe oczy, by zobaczyła nimi to, czego nie widzi swoimi, szczęście byłoby pełne. Ale cudowne rozwiązania zostawiam gościom z Pisma Świętego. Tu, na tym padole istnieje tylko jedna metoda dojścia do w pełni zasłużonego sukcesu - ciężka praca. Te dwa słowa jakoś milej ostatnio brzmią w mojej głowie. Bo w końcu się okazało, że jest warto.

I nieskromnie i bez zapeszania powiedzieć mogę, że idę do przodu jak burza, nie zamierzam się zatrzymywać, ani obniżać sobie poprzeczki. Posmakowałam całkiem niedawno, jak smakuje dno, poczułam jego zgniły zapach i za powrót tam serdecznie dziękuję. Dno ma to do siebie, że gdy tam trafiasz, to ogarnia cię ogromny szok i chęć jak najszybszego wydostania się, ale im dłużej tam tkwisz, tym wygodniejszy staje ci się ten twardy kurwidołek, coraz większa bezsilność ogarnia twoje ciało i coraz mniejsze są szanse na wyjście ku światłu. Cenna rada na przyszłość: nie warto odciągać ręki, która z tego dna chce cię wyciągnąć.

Zapisać, zanotować, niepotrzebne skreślić, do przeszłości się dyplomatycznie uśmiechnąć i iść do przodu.

Amen.


(Stanowczo dość mam tekstów, że jesteśmy z tą panią siostrami.)

M.

piątek, 4 października 2013

Tydzień w zdjęciach, X.




1. Polska szkoła dizajnu.
2. Zabiłam palenie.
3. Projekt samojebka: PKP.




4. Mądra rzecz.
5. Najlepsze prezenty!
6. Cukierni raczej nie otworzymy...




7. Własnoręcznie robione!
8. Projekt samojebka: Wrocław.
9. Nie spać, dziarać!

M.

wtorek, 1 października 2013

Schematy.

Można powiedzieć, że przerobiłam w życiu wiele, bardzo wiele schematów. Począwszy od wybujałych ego, bezzasadnych kompleksów, dziewczynek, którym się wydaje, że są mężczyznami, kończąc na kobietach, które myślą, że skoro wyparły z siebie małego człowieka, to są matkami. To i jeszcze więcej, zagrzebane gdzieś w odmętach pamięci zderzyło się ostatnio z absolutnie nowymi schematami, które dane jest mi obserwować wśród społeczeństwa, zarówno tego dalekiego i absolutnie obojętnego, jak i również tego obok, za ścianą niemalże...

Z kamienną twarzą patrzę więc na szczenięce zachowania ludzi teoretycznie dorosłych, by nie rzec - w sile wieku. Lekko unoszę brwi na kolejny dowód niekonsekwencji widoczny jak na dłoni, wzruszam ramionami, gdy słyszę, że ktoś kogoś wystawił. Tak ot. Po prostu.

I dochodzę po raz kolejny do wniosku, że nic już mnie na tym chorym świecie zdziwić nie może, co najwyżej lekko zasmucić. Ale otrzepuję ten smutek, niczym paprocha z ramienia i idę do przodu. Nowe wygrało ze starym. Tylko do nowości zwyczajnie przywyknąć trzeba. 

Zamykam oczy i widzę wspomnienie krzyża w jej ustach, wciągam powietrze październikowe, które mocno zalatuje listopadowym, odgarniam zabłąkanego włosa z czoła, dopinam płaszcz i idę. Mniej mam do powiedzenia ostatnio, więcej przemilczam, albo zwyczajnie zbywam uśmiechem. I jedno wiem na pewno: nawet najgorsza i najczarniejsza historia ma jeden, olbrzymi plus: jest już historią i nie wróci. 

Pali mnie skóra z tęsknoty, ale to chwilowe, bardzo chwilowe. Wszystko czego trzeba, to zacisnąć zęby i wytrzymać te parę dni. Chwilkę, dosłownie moment. A potem będzie już tylko pięknie. 




A tymczasem z B. trochę podbijamy świat od dupy strony.

M.