niedziela, 29 września 2013

Nudzi Ci się w weekend?

Kiedy widzę, że siostrzaną głowę coś gryzie, staram się dociec powodu. Kiedy powodem jest - jak to zwykle bywa - facet, jestem mocno niepocieszona. Zazwyczaj w takich momentach ratuję sprawę wielkim kubkiem gorącej herbaty i dobrym słowem, ale gdy owa herbata wylądowała wczoraj na stole, padło pytanie:

- A pojedziesz gdzieś ze mną coś sprawdzić?

Bad bitch alert uruchomiony. Już raz słyszałam to pytanie i w trzydziestostopniowym upale wylądowałyśmy w bluzach z kapturami pod domem absztyfikanta, czając, czy jakaś pani aby przypadkiem nie wchodzi do niego. Zmieniła się pogoda, zmieniło się miejsce zamieszkania faceta, zrobiło też się ciemno...


Pół godziny później samochód stoi połowicznie w rowie, połowicznie zaś na torach.

- To co robimy?
- Pchamy?

Pchamy. Jestem po kostki w jakimś błocie, ale to przecież zupełnie nieistotne, samochód wyposażony w czujniki parkowania wyje niemiłosiernie, siostra dobrym kierowcą jest, ale warunki iście ekstremalne. Wypchany, wyjeżdżamy. Okazuje się, że dom gościa jest absolutnie zbunkrowany i otoczony z każdej strony lasami, pagórkami i końcami świata. Wydaje nam się, że jest jedna droga, która prowadzi do tego zamczyska, ale okazuje się, że to las, więc stoimy w tym jebanym lesie pod kapliczką z Jezuskiem, a gdzieś w ciemnościach czmycha jeleń. Panika mnie ogarnia na widok tego jelenia, ale mogło być przecież gorzej, mógł to być Ku-Klux-Klan, a wtedy miałabym przejebane po całości. 

Wracamy więc do punktu wyjścia, a mianowicie do stania na jakimś zadupiu i obmyślania kolejnych planów. Odpalam papierosa i pytam, dlaczego właściwie to robimy, skoro to głupie. Zostaję wtajemniczona w szczegóły i w mózgu mi się przejaśnia. Widzę dziurę w płocie. Sporą dziurę w płocie. Samochodem, rzecz jasna, nie da rady, ale piechotą...tylko, że ten baran ma na sobie szpilki i pończochy. Wracamy więc do domu.

Przed domem kolejna absurdalna prośba: najlepiej, gdyby nikt nie wiedział, że wróciłyśmy, bo tylko niepotrzebnie zdenerwujemy Płodziciela i będzie dużo niezręcznych pytań. Mam się wkraść do własnego domu niczym złodziej, łapnąć pierwsze lepsze buty i bluzę i wyjść. Byłoby to wykonalne, gdyby nie psy przeczulone na każdy dźwięk. Jakimś cudem jednak nie reagują, gdy jak pierdolony ninja zakradam się po buty. Łapię wszystko i wracam do samochodu.

Ok, zostawiamy auto w bezpiecznym miejscu, przez następne pięć minut oglądam wielką komedię zwaną przebieraniem się na siedząco, po czym dociera do mnie, że nie mamy latarki, a ciemno tu, jak w tyłku Morgana Freemana. I tutaj zwracam honor firmie Apple - bo okazuje się, że takie gówno, jak iPhone ma latarkę, co czyni ten badziew choć w jednym procencie użytecznym. Przeskakujemy przez dziurę w płocie i idziemy. 

Najpierw przez pole. Potem przez pole, które właściciel olał i chwasty sięgają mi głowy. Potem przez podmokłe pole.

- Ej, a co byś zrobiła, gdyby to były takie wciągające mokradła? Wiem, napisałabyś swojej dziewczynie na fejsie: 'gul, gul, gul', bo więcej byś nie zdążyła. Bo byś się utopiła. Hehe.

Nawet nie mam siły tego komentować, bo przypomniało mi się, że jeszcze tego samego ranka czyściłam swoje adidaski. W cienkiej kurtce marznę jak diabli, szczypią mnie policzki i chce mi się trochę płakać, bo nawet, gdybym chciała napisać swojej dziewczynie gul, gul, gul, to nie miałabym takiej możliwości. Na tym zadupiu nie ma zasięgu.

Po kolejnych pięciu polach lądujemy pod domem Lubego. I co?


I nie ma go w domu.

- Czy ja właśnie przeorałam własnymi nogami całe pole, żeby dowiedzieć się, że twojego faceta nie ma w domu?
- To nie miało tak wyglądać, serio. Ale przynajmniej zabawa była fajna.

A z głośników w samochodzie jak zwykle płyną odpowiednie dźwięki.



M.

Nocne życzenia.

Chcę być niedokończonym słowem w Twoich ustach, dobrym snem, ciepłą kołdrą otulającą Twoje ciało. Chcę być uśmiechem na Twojej twarzy i iskierkami w Twoich oczach, przynosić Ci ukojenie po ciężkim dniu i słyszeć, jak Twój śmiech odbija się od ścian.

Chcę przeganiać niedobre sny i zabierać Cię na nocne spacery zimową porą, patrzyć na płatki śniegu tańczące w Twoich włosach i oddawać Ci swoje rękawiczki, tarzać się białym puchu, żeby potem wrócić prosto pod ciepły koc i robić małe łyki z parującego kubka z herbatą. Zakopać się przed całym światem w pościeli na chwilę i nie myśleć o tym, co na zewnątrz.

Chcę Ci przez cały czas świata pokazywać, jak wiele znaczy to wyrwanie mnie z postępującego marazmu i nieszczęścia, jak wiele zamieszania narobiłaś wtargnięciem w moją głowę i serce i jak szybko wyścieliłaś sobie tam bezpieczne miejsce. Chcę Ci każdego dnia dziękować za to małe-duże szalone poczucie spokoju i bezpieczeństwa, którego nie zaznałam od tak dawna.

Chcę skończyć z Tobą ten rok i zacząć kolejny. Niejeden, nie dwa, nie dziesięć, ale tyle, ile tylko los pokaże.


Pozwolisz?

M.

czwartek, 26 września 2013

Rodzinne imprezy...

Cóż, ten dzień nadszedł. Małgorzata kończy dziś 49 lat, choć, słowo daję, nadal wygląda na 30. O szóstej rano wpieprzyłam się jej do łóżka z urodzinowym prezentem. I usłyszałam dość pocieszające wieści:

- Wiesz, stwierdziliśmy, że skoro przeprowadzka...to na razie imprezy nie robię. Jak już się wszystko uspokoi, to zrobimy parapetówę łączoną z urodzinami.

To była duża ulga, bardzo duża ulga, bo już miałam sobie skołować zapas waleriany na nadchodzący weekend. Imprezy rodzinne bowiem to dość...dziwne przyjęcia. Zdaję sobie sprawę, że praktycznie w każdej rodzinie wygląda to średnio kolorowo, ale problemem jest, że u mnie wygląda to...cóż, aż nazbyt kolorowo.

Imprezy rodzinne dzielą się na dwa kategorie: te u ciotki A. i te organizowane przez Marczewskich z okazji urodzin/setnego klienta/narodzin szczeniaków/tysięcznego klienta. 

Te u ciotki A. są do przeżycia, pod warunkiem, że któryś z alkoholików nie robi ci drinków Zasada jest prosta: przyjeżdżasz do domu, w którym trwa wieczna impreza i za każdym razem poznajesz coraz więcej członków swojej rodziny, aż w końcu całkowicie tracisz rachubę w imionach i do tak-jakby-kuzynki Ani zwracasz się imieniem ciotki-z-linii-wujka-twojego-dziadka-Grażyny. 

Kolejna zasada: na imprezach u ciotki A. nikt nie lubi mojej matki i wszyscy o niej mówią. Absolutnie, Krystyna jest tematem wszelkich plotek, rozmów i sensacji, mimo że nikt jej nie widział od lat. A skoro jest temat matki, to i Marczewski, zazwyczaj w stanie spożycia, mówi jedno, złote zdanie:

- Mam prawdziwe szczęście, że moje dzieci są przeciwieństwem mojej eks-żony. Są piękne, wysokie i absolutnie niepojebane.

Piękna, wysoka i niepojebana to więc trzy przymiotniki, którymi własny Płodziciel mnie obdarza. Z wszystkimi bym polemizowała, ale tutaj wkraczamy w kolejną złotą zasadę: polemika z Marczewskim w stanie spożycia jest absolutnie niewskazana. Wie o tym wujek J, który jest zatwardziałym pisowcem i jedna z tych polemik mogłaby się skończyć tragicznie, ale się nie skończyła, bo na stół wjechała golonka i panowie całkowicie zapomnieli o sprawie. 

Zazwyczaj jednak jest przaśnie i wesoło. Ciotka ma w barku takie zapasy czeskiego rumu, że wszyscy mogą zafundować sobie absolutną amnezję. Raz sobie zafundowałam takową i mój kremowy płaszcz oraz szpilki bardzo przeżyły to wydarzenie. Do dzisiaj, gdy tam się pojawię, to słyszę coś o modlitwy na kolanach do pola. Nie mam pojęcia, o co chodzi.

Z imprezami organizowanymi przez Marczewskich jest już zupełnie inaczej, bo zazwyczaj przyjeżdżają na nie wszyscy pracownicy Płodziciela. A to jest bardzo egzotyczna mieszanka.

Jest Puci-Puci, standardowy przykład kobiety z tyłu liceum, z przodu muzeum. Legendy mówią, że ma gdzieś koło pięćdziesięciu lat i więcej botoksu w twarzy, niż sama Donatella Versace. Ubiera się w brokatowe legginsy i jest totalnie pojechana. Za każdym razem łapie mnie za policzki i piszczy: Laleczka! Barbunia! Puci-puci! Na urodzinach Marczewskiego tak się schlała, że zawiesiła mi się na ramieniu i płakała, że jej mąż nie zaspokaja jej łóżkowych potrzeb. Nie byłoby w tym absolutnie nic oburzającego, gdyby nie fakt, że jej mąż stał obok.

I wszyscy inni goście też. 

Jest też Z, obleśny, wielki typo ze spoconymi łapami, który próbuje mnie poderwać, odkąd skończyłam jakieś czternaście lat. No i jest R, który wygląda jak bliźniaczy brat Rutkowskiego. Śmieszna sprawa, bo na tych samych urodzinach zauważyłam ten fakt i okazało się, że Puci-Puci ma w telefonie zdjęcia Rutkowskiego. Tego prawdziwego. Wolałam nie wnikać, dlaczego. 

Ja zaś na tych imprezach jestem fotografem/niańką dla ewentualnych dzieci/Marczewskiego trofeum. 

- Moja córka. Wprawdzie nie poszła na studia, ale przynajmniej jest piękna, wysoka i niepojebana. 

Pocieszam się, że nie każdy może liczyć na taką rekomendację.


M.



wtorek, 24 września 2013

Tydzień w zdjęciach, IX.




1. Vogue, bitch!
2. Podróże z Małgorzatą.
3. Absolutny highlight nowego domu.






4. Lekkie uzależnienie od słoiczków...
5. Porządki [*]
6. Chcę taki z Beatą.

M.

Ruda jesień.

Wiosna zawsze była czasem rozkwitu. Lata...cóż, lata bywały szalone i intensywne. A na jesień przychodziła stagnacja, spowolnienie rytmu życia, powolne przygotowywanie się do zasypania białym puchem w refleksji i zadumie. Dość posępnej, acz udomowionej i sympatycznej.

Tak było od zawsze, od niespełna 22 lat, które przyszło mi przeżyć. Aż do tego roku.

Po posępnym i mrocznym lecie przyszła jesień, a wraz z nią nowe, szalone i fascynujące rzeczy. Zupełnie, jakby cały świat wywrócił się do góry nogami, jakby sufit stał się nową podłogą.

Pewne rzeczy pozostały jednak niezmienne. Na jesień zakochuję się w pewnej szczególnej kobiecie, odkąd tylko pamiętam. Hipnotyzuje mnie czystym głosem wybijającym się znad dźwięku ukochanego instrumentu. Staje się soundtrackiem jesiennych wieczorów, wstępem do zimowego zawieszenia.



Zeszłej jesieni nawet ją widziałam. I mimo że jej obecnie botoksowa uroda dalece odbiega od czystego piękna sprzed lat, a symfonicznie odgrzewanym kompozycjom brak nieco starego sznytu, to jej magiczne zdolności pozostają takie same. Nadal potrafi zaczarować, wzruszyć, unieść słuchacza kilkanaście metrów nad dach Sali Kongresowej.

Tej jesieni przyszło zakochiwać się w jeszcze jednej. Też rudej. Absolutnie niezwykłej. Wprawdzie nie śpiewa jak anioł podpierając się akompaniamentem pianina, ale absolutnie nie musi tego robić. Rozpościera swoją magię w zupełnie inny sposób. Odwróciła proces lodowacenia i wywróciła te pory roku do góry nogami. W najgorszej słocie przypomniała o wiośnie.

A ja? Cóż...ja milczę. Uśmiecham się. I nie marznę w środku.


M.

sobota, 21 września 2013

Pitolenie.

Wchodzę w pulpit nawigacyjny bloggera i widzę wejścia kolejno z: Bangladeszu, Wietnamu, Chin, Malezji i Rosji. Co ja, kurwa, kampania Benettonu?

Pierwsze pudła spakowane, pierwsze wrażenia odniesione. Łażę i tulę się dziś do ścian, witaj pmsie, wielkieś mi pustki uczynił przybyciem swoim. Tęsknota mnie zaraz zeżre, przysięgam, wydrapie mi duszę długimi pazurami i wypluje jak przeżuty pokarm. 

Zaprzyjaźniłam się znów z papierem i nasza relacja jest z powrotem na dobrych torach. Zahacza o świstki, paragony i przypadkowe kartki, z których, jak zwykle, nic nie wynika. Wyśniłam sobie mały kącik z maszyną do pisania i dziś go zobaczyłam, wprawdzie bez maszyny jeszcze, ale z olbrzymim potencjałem twórczym. Białe ściany poczekają do wiosny. Zimę też już przetrwam, jestem pewna. Nie zamarznę, na szczęście. Wyciągam rękę na zgodę do starych wrogów, słucham więcej, niż mówię. A na myśl o długim weekendzie na początku listopada zwyczajnie robi mi się ciepło, przyjemnie i bezpiecznie. 

Wiem, nudna jestem straszliwie, ale przynajmniej nie zdołowana. Wręcz przeciwnie! 


Close your eyes and let the world paint a thousand pictures...
One good girl is worth a thousand bitches.


M.

czwartek, 19 września 2013

Powariowała.

Spałam tak w sumie do tej czwartej, obejrzałam Family Guya, coś napisałam, ale energia rozpierdalała tak, że zaśnięcie stało się niemożliwe. O szóstej zrobiłam dwie kawy i tanecznym krokiem (co przy dwóch kawach tak proste i oczywiste nie jest) zaniosłam Marczewskiemu i Małgorzacie do sypialni. Rozespany Marczewski, wstający zazwyczaj o piątej, pyta:

- Co, do kurwy? Przecież ty o tej porze zasypiasz.
- Nie spać, zwiedzać! - odpowiadam i kolejny dzień z rzędu śpiewam na głos Papa Don't Preach. Schodzę do szklarni po karimatę i rozkładam się na mokrym tarasie. Jeszcze dwa centymetry i będzie szpagat, a rozciągnięcie z rana to przepis na udane jego rozpoczęcie.

- Szósta rano, a ty się rozciągasz na balkonie? Kto cię płodził, dziecko?
- Ty?
- No w sumie...to ja.

O dziesiątej meble mam już prawie upatrzone. Białe. Pokój jasny, przejrzysty, jedynie pościel ciemna...być może. Prasuję białą koszulę i jasną sukienkę. 

Bo się zmęczyłam czernią. Zmęczyłam się kochaniem powietrza. Zmęczyłam się żałobą, która ciągnie się...od miesięcy z przerwami. Zmęczona tęsknotą za czymś, czego nigdy nie było i nie będzie. Zmęczona ciągłymi dlaczego? Jak? Po co?

Mam dość bycia chorą i zmęczoną, nie oszukuję rzeczywistości, ale szczery uśmiech smakuje mi za bardzo, by z niego tak po prostu rezygnować.

I nie jesteś moim lekiem. Jesteś moim suplementem. I nie zamierzam Cię odstawiać, tu, przed sobą i własnym sumieniem to przysięgam, cokolwiek dalej miałoby się dziać.

Cudownie znowu to poczuć. A miało dla mnie już nie być niczego i nikogo. I jestem w totalnym chaosie, pozytywnym chaosie, nie umiem zebrać myśli w całość i energia rozpiera mnie nadal. Tęsknota kopie w tyłek i mobilizuje do działania i planowania. Dzień dobry, życie, wróciłam z piekła.



M.

Tu nie ma pomysłu na tytuł.

Bezsenność miewa różne przyczyny i różne podłoża, te lepsze również...nosi mnie, nosi mnie tak, że najchętniej poszłabym przebiec kilka kilometrów w deszczu, ale nogi splecione wokół kocyka (nasz związek stał się absolutnie jawny i wentylator postanowił z żalu schować się do garażu), najlepsze wspomnienia w słuchawkach oraz zwyczajny strach przed pokonywaniem egipskich ciemności w pojedynkę wygrywają. 

Tysiąc myśli chodzi mi po głowie, a każda jaśniejsza od poprzedniej. Tysiąc planów, jak zamienić końcówkę tego krzywdzącego i spapranego roku na coś dobrego, coś wielkiego i coś, co kolejny rok otworzy pod znakiem dobrze rozpoczętego. Cieszę się, że październik szykuje się absolutnie niesamowicie: przylatuje Barbara na dziewięć dni, podczas których do zaliczenia mamy ślub, niezliczoną ilość spotkań, długą podróż i - znając nasze szczęście - cztery wesela i dwa pogrzeby. Cieszę się, bo wraz z jej cudownością wrócą do domu moje winyle i mniejsze skarby, wróci bardzo ważna część zostawiona gdzieś samodzielnie, bez opieki. Cieszę się, bo w swoim pokracznym pechu mam wielkie szczęście i chyba czas znów zacząć za nie dziękować. Szukam dobrych stron, w męczącej przeprowadzce widzę okazję do wyżycia się na urządzaniu własnej przestrzeni i mam zamiar z owej przestrzeni zrobić najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, żebym, będąc często poza domem rodzinnym, już zawsze wracała do jednej, tej samej przystani. 

Tym razem to już nie fałszywy alarm i daremna próba, to naprawdę jest coraz głębszy oddech i zrzucanie starej skóry, jestem oswojona, choć nikt mnie ostatnio oswoić nie umiał, jestem...nie wiem do końca, gdzie jestem, ale mam absolutnie pierwszy od dawna szczery uśmiech na twarzy i totalnie nie wiem, co stanie się dalej, ale wiem, że będzie to cholernie dobre.

Last night I saw you in my dreams
Now I can't wait to go back to sleep.

Serio, nie powinnam odpalać laptopa w nocy, ale batalia z książkami i kartkami totalnie mnie już znudziła. Wracam myślami na katowicką pryczę i, uważając na głowę, wtulam się i idę spać. 


M.

środa, 18 września 2013

Jerzy bohater i Digga pechowiec...

Życie jak życie - biednemu, jak nie wiatr oczy, to chuj w dupę, czy jak to leciało.

W tym roku miałam umrzeć już trzy razy. A właściwie to cztery. Po raz pierwszy na samym początku stycznia, kiedy to omal nie wpakowaliśmy się z T. pod koła ciężarówki. Właściwie to w ostatniej chwili odbił na lewo. Raczej niewiele by z nas zostało.

Drugi raz to jakoś w lipcu chyba. Odkrycie miesiąca, a mianowicie combo: tabletki nasenne + whiskey + wanna nie są dobrym połączeniem.

O trzecim nie powiem, bo miałam jeszcze bardziej zamroczony mózg, niż w drugim przypadku. Żenada, tak zwyczajnie. Pamiętajcie, bo mądrze prawię: jak umierać, to tylko dla kogoś wyjątkowego. Albo pod kołami Jaguara. 

No i dzisiaj czwarty. Wieszam sobie wesoło pranie na tarasie, tanecznym krokiem zmierzam do domu, JEB, czuję ukłucie w udzie, jakimś pokrętnym sposobem osa zaplątała mi się w spodenki i użądliła. Wydałam z siebie tylko krótkie: oż, ty dziwko...Bo uczulona jestem.

Bardzo.

No to się ubieram w pośpiechu, zmywam resztki maseczki, próbuję dobić się do Surowych Rodziców na telefony, ale gdzie tam, przepadli w tym lesie w pizdu, Marczewski zostawił nawet telefon w domu. Świetnie. Puchnę i już mnie poddusza, więc zamykam szybko dom i widzę pana Jerzego przed garażem. W jednym zdaniu streszczam wszystko, co mam do powiedzenia i parę sekund później jesteśmy już w samochodzie.

Pan Jerzy ma pewnie jakieś sto lat i jest wielki jak dąb. Zapierdala po ulicy niczym rajdowiec i zawozi mnie do zaprzyjaźnionej przychodni gdzieś pod lasem. Słowo daję, pierwszy raz widzę to miejsce, ale wygląda to jak miniaturowa Leśna Góra. Zostaję oznakowana jako nagły przypadek, wciśnięta na łóżko, a piguła, która wygląda autentycznie jak doktor Quinn szykuje miks zastrzykowy. Jedno sprawne wkłucie i po sprawie. Każą mi tak jeszcze leżeć i patrzyć w sufit, a pan Jerzy silnym ramieniem odprowadza mnie do samochodu.

I to był ten drugi raz, gdy dzięki panu Jerzemu oszukałam przeznaczenie, bo z tej wanny też on mnie wyciągnął. Jakieś miał złe przeczucia i przyszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. I mnie zastał z głową zanurzoną po brodę w zimnej wodzie. Och, ależ wtedy zostałam styrana. 


Ciężkie jest życie gangstera. Zwłaszcza, gdy się nie jest gangsterem.

Ale żeby to koniec wrażeń na dziś? Gdzie tam!

Wychodzę z Empiku na rynku, a przed oczami staje mi maksymalnie czteroletnia dziewczynka o blond włosach, zapłakana i czerwona. Pytam, co się stało, a ona ładuje mi się na ręce i łka, że zgubiła mamę. Podnoszę małą i przez najbliższe dwadzieścia minut szukamy owej mamy. Z torebki wyjmuję lizaka (bo dostałam dzisiaj od żartobliwej lekarki...) i sama czuję, że się zaraz rozpłaczę, ale twardo trzymam fason i w końcu widzę kobietę biegnącą z drugiego końca ulicy z drugim dzieckiem. Wszyscy szczęśliwi, a mała daje mi dużego buziaka w policzek, co topi mnie totalnie. 

Nie umarłam, a poza tym, to był dobry dzień.



Październik będzie dobrym miesiącem!

M.

wtorek, 17 września 2013

Tydzień w zdjęciach, VIII.



1. Oko widzi wszystko.
2. Sprzedający z Allegro dorzucił gratis. Zajebisty gratis.
3. Tęskno za szkołą.




4. Jezus patrzy.
5. Legenda.
6. Iluminaty i szatany raz...
7. I dwa!

Plus! Prawie udało mi się dzisiaj skopać hiszpański tyłek, ale o tym innym razem.

Plus! Miły akcent na wieczór:


M.

poniedziałek, 16 września 2013

Ależ jestem zabawna.



Za młodu, pięknu i najebanu rozważałam karierę cyrkowca, tudzież komika. Bo kiedy robi się poważnie i stresująco, to staję się najzabawniejszym człowiekiem na świecie. Czasem jest to wręcz irytujące.

W ciągu ostatnich dwóch dni przyjemność z policją miałam dwa razy. Nie, nie zrobiłam niczego złego, przysięgam. Za pierwszym razem chowałam wino za torebką, za drugim zaś (czyli dziś) paliłam papierosa w miejscu podobno niedozwolonym. I dziś byłam już pewna, że dostanę mandat, co byłoby dość kłopotliwe, bo nie miałam przy sobie gotówki, a podstawowym problemem jest brak adresu zameldowania w dowodzie. I to ów brak adresu się rozeszło.

- Dlaczego nie ma pani adresu zameldowania?
- Bo dom jest tam, gdzie serce moje, a ja nie mam serca.

Pan pies policjant uśmiał się tak, że aż nie dostałam mandatu. Po raz kolejny mi się upiekło. W ogóle jakiegoś farta mam od paru dni. Nie dość, że spędziłam 24 godziny w Katowicach w towarzystwie pięknej kobiety, to jeszcze jakoś sypia mi się lepiej, gardło się leczy (choć nadal brzmię jak Bogusław Linda, więc naprawdę radzę do mnie nie dzwonić), a z twarzy nie schodzi uśmiech. 

I oby tak dalej!

M.



piątek, 13 września 2013

Co za dużo, to niezdrowo.

Wracam wczorajszym wieczorem do domu i słyszę Płodziciela wołającego od progu: Chodź, chodź, coś ci pokażę!

Z miną sześciolatka, który rozwiązał pierwsze zadanie w życiu oznajmia, że wylicytował mi płytę Madonny. Zerkam na monitor, fakt, singiel Vogue w wygranych licytacjach, ogarnia mnie niemałe zdziwienie, ale dziękuję i wchodzę pod gorący prysznic.

Godzinę później pukanie do drzwi.
- Super krem ci kupiłem. Sprawdź sobie skład, żebyś wiedziała, czy ci odpowiada.

Ok, to już jest dziwne. Na wieść o nowym tatuażu nie krzyczy, nie marudzi, tylko stwierdza, że mogłam sobie jakąś ładniejszą Madonnę wybrać, jakąś z cyckami. Po godzinie przychodzi gorąca herbata i garść tabletek - bo przeziębienie łamie.



Dobra, dość tej dobroci, czas się wytłumaczyć.

Bang! Się okazało, że na stole znalazł wyniki badań, wklepał sobie w google i się zmartwił. Przez następne 15 minut siedzę z dużym 55 latkiem i tłumaczę mu, że świat się nie skończył, że jak wykupię cały ten syf z recepty, to będzie dobrze i generalnie wszyscy będą szczęśliwi. Że nie ma co zajmować czasu antenowego w głowie rzeczami, na które wpływu się i tak nie ma. Czuję się jak chrześcijanin na misji z afrykańskimi analfabetami, dokładnie jak wtedy, gdy uczyłam go obsługi Gmaila, tylko, że wtedy nie płakał.

- Ale jak chcesz mi wylicytować jeszcze parę płyt, to się nie krępuj!

I sytuacja załagodzona.

Z innej beczki zaś!


Tysiaczek pękł. Niech żyje eklektyzm! I jak już w temacie muzyki jesteśmy: przeżyłam Scootera, Tiesto, przeżyłam nawet Comę i Danzela, ale Avicii już mogę nie przeżyć. Serio, tak mnie frustruje ta muzyka, że byłabym w stanie rozwalać głośniki i telewizory, czego, rzecz jasna, nie robię, bo jestem porządnie wychowaną dziewczynką.

Jutro zaś kierunek Katowice, czego doczekać się już nie mogę.

Z Bogiem!



M.

czwartek, 12 września 2013

Tydzień w zdjęciach, VII.

Krótko, acz...!



1. Jest to smutek.
2. Jestem dresem.
3. Najbardziej aktualny i życiowy autoportet.



4. Love you curves and all your edges.
5. Maleństwo czeka na towarzystwo...
6...takie towarzystwo!

M.

środa, 11 września 2013

Trzeźwi ludzie też miewają refleksje.

Ściągam niewygodne buty, zanim odpadną mi stopy.
Wydostaję się z koszuli, zanim mnie udusi.
Zmywam makijaż, zanim zapomnę jak wyglądają moje rysy twarzy.
Wyłączam telefon, zanim znów zacznie płynąć z niego potok gorzkich żali.


Wrzucam kolejne kartki na kupkę do zrobienia jutro, albo nigdy, opatulam się szczelnie w koc, rozglądam  się wokół siebie planując powoli upychanie całego dobytku w kartony. Głowa mi pęka, nie z bólu, ale z nadmiaru słów, nowy Legend ją koi w minimalnym stopniu, a miękki sweter przyjemnie grzeje skórę.

I tak sobie mówię we własnej głowie...spraw, żeby to nie był ostatni przystanek. Spraw, żeby jednak było po co wstawać rano z łóżka. Mam dużo planów, marzeń...a przynajmniej miałam. Gdzieś było jeszcze niedawno takie duże, ubrane w piękne szaty iluzji i słów najcudowniej brzmiących, upadło jednak, potrzaskało się, hacząc jednocześnie odłamkami o najwrażliwsze rejony duszy. Paradoksalnie tylko większa ilość bólu fizycznego pozwala radzić sobie z tym psychicznym. Asceza, chory masochizm, zwał jak chciał.

Ale grę kontynuuję, trochę rozrywki zawsze mile widziane. Tylko tyle w tym pustostanie: gry, potęgowanie bólu i mocne uniesienia. Reszta przepadła. A zobaczenie w lustrze siebie sprzed niemalże dwóch lat to w pewnym sensie niesamowite uczucie. I tak się przeglądam w owym lustrze i obecności anielskich skrzydeł nie stwierdzam. I chyba sumienie przez to nie boli.





Módl się za mnie, módl się mocno, bo ja już dawno ów zwyczaj porzuciłam.

M.

poniedziałek, 9 września 2013

Świat mnie potrzebuje.

O godzinie dwunastej czternaście wysiadam z samochodu i niemalże potykam się o własne buty, klnąc przy tym soczyście. Na Madonnę, kto kładzie taką kretyńską kostkę przed centrum handlowym? Chociaż...centrum handlowe jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Na gliwickim rynku polska myśl budowlana postanowiła wyłożyć podłoże kostką z wrednymi szparami pomiędzy. Nie byłoby w tym absolutnie nic oburzającego, gdyby nie fakt, że na środku rynku stoi ratusz (jak w każdym normalnym mieście - uściski dla mieszkańców Zabrza) i już niejednokrotnie byłam świadkiem, jak panny młode wychodzące z własnego ślubu potykały się o te felerne kostki.

Nie o kostkach jednak miało być.

O godzinie dwunastej czternaście zmierzam w kierunku drzwi frontowych. Czeka mnie rozmowa kwalifikacyjna na stanowisko kierownika działu muzycznego. Wchodzę, mówię w jakiej sprawie przyszłam, pani zza kasy każe mi czekać razem z innymi nieszczęśnikami. Szybki podgląd konkurencji: dziewczyna w wytartych dżinsach i flanelowej koszuli (tak bardzo Kurt Cobain), stoi i malowniczo dłubie w nosie. Obok niewiasty koleś o aparycji typowego informatyka, ze standardowym przytłuszczem włosa i w pokaźnej bluzie z kapturem. Opakowana w białą koszulę upchniętą w ołówkową spódnicę i z czarną muszką czuję się jak Janusz Korwin-Mikke na zjeździe kuców w Ustrzykach Dolnych, a delikatna poświata czerwonego Hugo Bossa wciąż przypomina o poprzednim właścicielu owej koszuli. Bolą mnie nogi od zumby i napierdala głowa z niedospania, ale gdy pojawia się pracownica z wieścią: pani kolej!, przybieram na twarz firmowy uśmiech i zmierzam do biura.

W sporym pomieszczeniu przy stole siedzi dwóch jegomości, a wizualnie uzupełniają się tak rewelacyjnie, że aż miałabym ochotę zrobić im zdjęcie. Jeden łysy jak kolano z wielkim zacieszem na twarzy, drugi z loczkami a'la Slash i o lekko indiańskich rysach twarzy. Przedstawiam się, zajmuję miejsce, ze zmęczenia stresu nie czuję, nic w sumie nie czuję poza tymi przeklętymi nogami.

- No to niech nam pani powie coś o sobie. Muzyka. Muzyka! To co z tą muzyką?
- Wszystko.

Łysy unosi brew i zaczyna się gradobicie pytań. Tłumaczy, że on komputerowiec, na grajkach się nie zna. Ale wannabe-Slash zna się owszem.

- Madonna więc...
- Tak.
- Widzi pani jakąś następczynię na scenie?
- Nie.
- Lady GaGa?
- Bynajmniej.
- Beyonce?
- Nie te klimaty.
- Naprawdę nikt?
- Jak dorosnę, to ja ją zastąpię.

Śmiechu chichu, lecim dalej. Slash okazuje się pasjonatem jazzu, rozmawiamy więc o Milesie Davisie, gdzieś z owego schodzimy na Tutu (PANI MA TO NA WINYLU?!), z jazzu sprytnie skręca w polską muzykę, więc coś o Peszkowej i Koteluk się przewija, docieramy do celu.

- A czyje utwory się pani śpiewa najchętniej?
- Sinatry.
- Jakiś ulubiony?
- Strangers in the Night.

Indiański Slash podrywa się z krzesła i wyciąga do mnie rękę. Łysy łapie go za rękaw i półszeptem mówi:

- Dwa tygodnie rekrutacji, jeszcze pięciu ludzi za panią...
- Ale ona się nadaje!
- Ale zasady...

Niezadowolony długowłosy usadza się na krześle i pyta:

- Pani Amando, a jak z grami u pani?
- No...kiedyś topiłam i podpalałam Simsów, liczy się?
- Nie do końca. Ale ja też.
- Szybko się uczę.
- Wierzę. Do dwóch tygodni się odezwiemy. Odprowadzę panią.

Prowadzi przez korytarze, żegnamy się, ściska mnie za rękę i mówi:

- Niech się pani nie wyprowadza. Świat pani potrzebuje. Tutaj. 

Dylematy są straszne, mili Państwo.



M.

niedziela, 8 września 2013

Jesień?



Apatia, rozdrażnienie, brak ochoty do konwersacji, senność w dzień i bezsenność w nocy. 

- Stało się coś?
- No, odstawiłam alkohol.

Wstyd, że nawet o urodzinach jedynej i niepowtarzalnej Siostry przypomnieć musiał mi Facebook, mózg posłałam na wakacje, a pamięć do dat zatrzymała się na etapie drugiej klasy liceum i ambicji do zdawania historii. Mam głowę naszpikowaną nieistotnymi z punktu widzenia społeczeństwa informacjami, a te ważniejsze jakoś tam przeciekają mi przez palce, patrzę w kalendarz, widzę smętnie wiszący wrzesień, modlę się po cichu o koniec tego paskudnego roku. Myślę, gdzie by tu spędzić tegorocznego Sylwestra, wczoraj usłyszałam o Londynie, przedwczoraj o Warszawie, a dzisiaj wyskoczyła mi przed nos strona z wycieczkami do Czarnobyla. I ja naprawdę poważnie myślę o tym Czarnobylu, wszak Prypeć jest już od dawna na mojej The Bucket List. Ktoś zabiera się ze mną?

Jestem w stanie nawet pojechać gdzieś, gdzie transmitują Sylwestra z Jedynką, byle nie spędzić tej ostatniej nocy 2013 tak, jak spędziłam ostatnią noc 2012, czyli ze złamanym żebrem, w łóżku i z niespodziewanym gościem po północy, który przybił mi takiego gwoździa do głowy i naznaczył ten rok jako chujowy. Tak, tak, na wystawianie rachunków jeszcze za wcześnie, wszak słonko napierdala jeszcze w oczy po południu, ale odsyłam do pierwszej linijki posta - apatia i rozdrażnienie.

Wracając do tego Czarnobyla - jest takie jeszcze jedno niesamowite miejsce, które chciałabym odwiedzić, a jest to Las Pokaini na Łotwie, las znany z tego, że dzieją się w nim dziwne rzeczy - urządzenia elektroniczne strajkują i niezależnie od pogody w reszcie kraju, tam utrzymuje się zawsze piękna aura. 



Podobno dzieją się tam jeszcze jakieś niesamowite rzeczy, ale na tego typu rewelacje zawsze biorę dwa namiary.

Anyway! Śniło mi się dziś, że ktoś wrzucił mi suszarkę do wanny. To by było tyle, jeśli idzie o życzenia miłych snów. Ważniejsze jest jednak to, żeby jutro o 12.30 trzymać za mnie mocno kciuki. Bo się dużo ważnych rzeczy może dziać. Więc proszę. Uprzejmie.

Żeby jednak nie było tak całkiem jednostajnie chujowo, to rzeknę, że coś mi się jednak odblokowało i nawet pióro do łask wróciło. Popełniłam wczoraj kilka stron czegoś, czego dawno powinnam popełnić już stron setki, więc...inspiracjo, przybywaj.



Nawet ona śpiewa o mnie, gdy do drzwi puka jesień.

M.

piątek, 6 września 2013

I'm just a main bitch in this basic bitches world.

Po pierwsze: ktokolwiek potrącił moje lilie przed domem - Reni Jusis cię znajdzie, dziwko.



Po drugie zaś: wydarzyła się dziś rzecz niesamowita.

Idę sobie ulicami Gliwic, nieco niedospana i styrana życiem, acz w podejrzanie dobrym humorze. Przechodzę ulicą i moje ślepe oczy po drugiej stronie widzą piękną bieliznę w witrynie sklepowej. Tak piękną, że w głowie widzę już pięćdziesiąt jej zastosowań i przechodzę sobie ulicą tak ot, bez żadnego przejścia, nieważne. Zbliżam się do owej witryny i widzę koronki tak kurewsko piękne i czarne jak smoła, że bez chwili namysłu wchodzę do sklepu. Posyłam w eter radosne i nacechowane bliską perspektywą zakupu dzień dobry!  i nagle głos mi urywa. Za ladą siedzi nikt inny, jak laska, która jakieś dwa miesiące temu (a może mniej? Nie pamiętam tego paskudnego okresu mojego życia zbyt dobrze) rozkwasiła mi nos, bo odwzajemniłam uśmiech do jej faceta.

Ty parszywy kreplu...myślę sobie (o podziale niskich lasek na kreple i karakany będzie innym razem, ale musicie mi przypomnieć), ale biorę głęboki oddech i zachowuję swoją klasę, tym bardziej, że krepel mnie nie poznał. Generalnie panna ledwo rzuciła na mnie okiem, bowiem stał nad nią jegomość i razem podliczali jakieś kwoty. W międzyczasie więc zaczęłam oglądać bieliznę, rzucając okiem co jakiś czas na obiekt moich masochistycznych fantazji, druga pracownica zaczęła szukać mojego rozmiaru biustonosza, szybka przymiarka, dziękuję, koleżanka pani to policzy.

Zmierzam więc ze swoim nowym holy grail do kasy i tu dzieje się magia. Nasze spojrzenia spotykają się na kilka pięknych sekund, podczas których krepel z koloru wczesnego Andrzeja Leppera zmienia barwę na Andrzeja Leppera w trumnie. Uśmiecham się promiennie i pytam:

- Bombę w nos zasadzi mi pani gratis, czy za dopłatą?

Wysoki jegomość odrywa się znad kartki papieru i patrzy zaskoczonym wzrokiem na mnie, po czym pyta:

- Marzena, o czym ta pani mówi?
- Oj, tato...

TATO. Mój bad bitch alert zaraz rozwali mi głowę, a tatuś Marzenki, Co Lubi Rozjebywać Nosy patrzy na mnie i prosi o wyjaśnienia. Krótko zaczynam wyjaśniać, ale nawet nie kończę, bowiem na moich oczach rozpętuje się prawdziwa awantura rodzinna.

- NIE DZIWIĘ SIĘ, ŻE RAFAŁ CIĘ ZOSTAWIŁ, TY MASZ JAKIŚ KOMPLETNY PROBLEM Z AGRESJĄ, CZY JA CIĘ MAM ZAPISAĆ DO JAKIEGOŚ PSYCHIATRY, ŻEBYŚ SIĘ OPAMIĘTAŁA, DZIEWCZYNO?! 

Krepel zaś w swoich zawiłych tłumaczeniach odpadł w przedbiegach, bowiem taka jest rzecz z kreplami - w stresowych sytuacjach cały ich brak zaplecza intelektualnego wychodzi jak na tacy, więc zapowietrzają się i przybierają postawę strusia. Dziewczyna w końcu zamaszystym krokiem udała się w stronę zaplecza z głośnym: NIE BĘDĘ Z TOBĄ ROZMAWIAĆ!

Wyraźnie podenerwowany tatusiek przeprasza mnie przez dobre dwie minuty, przy okazji sprzedając mi historię o zbuntowanej córce, dodaje, że absolutnie zrozumie, jeśli powiadomię policję, ale stwierdzam, że takiej potrzeby nie ma. Pakuje mi towar, sięgam do portfela, na co jegomość, że absolutnie, że na koszt firmy, w ramach zadośćuczynienia. Żegna się po raz kolejny przepraszając. Wychodzę, bo coś czuję, że zaraz rozegra się akt drugi tejże dramy.



Mam nowy plan na życie: zostanę dostarczycielem karmy. W dniu dzisiejszym moje piekło wygrało ze słabszym piekłem, a ja mam nową bieliznę gratis. Tyle wygrać!

M.

czwartek, 5 września 2013

Pensjonat pod chujem.

Po dość słabym wieczorze noc była kontynuacją tragedii w dwóch aktach. Trzecia nad ranem, dość siłowania się z samą sobą, dość bezsenności, dość bólu. Pukam nieśmiało w płodzicielskie drzwi, w głowie kręci mi się jak po dobrym tornadzie i praktykuję żałosną prośbę o coś mocniejszego, wszak ostatnimi czasy wszelkie proszki są przede mną chowane po różnych kątach w domu z obawy o ich nadużycie. Światło w kuchni napierdala po oczach jak komety. No kurwa, umrę dzisiaj, to pewne, umrę, a przecież jeszcze nie wyszło koncertowe DVD Madonny. 

- Ja cię na pogotowie zawiozę.

Szybka wizja. Pogotowie, zjeba za alkohol, igły w skórę. Wizja igieł w skórze odstrasza mnie na tyle skutecznie, że przyjmuję postawę największego badassa świata i zwinnie tłumaczę, że twardym trza być, nie miętkim. Łykam piguły, biorę swój cudowny, najbardziej miękki kocyk świata i zwijam się w kłębek na podłodze, wybieram numer i próbuję się dodzwonić i przeprosić za tego wieczornego liścia, bo wyrzuty sumienia (tfu!) targają mną na wszystkie strony, a gdy do tego jeszcze dorobić teorię, że to może być karma, to karma przyszła zadziwiająco szybko tym razem. Słyszę w słuchawce głos tak przepity i zaspany, że teraz dochodzą wyrzuty o zbudzenie pijanego człowieka, dukam z siebie przeprosiny, w zamian również słyszę przeprosiny, tyle z głowy, jeśli umrzeć, to z czystym sumieniem.


O trzeciej trzydzieści do drzwi puka Małgorzata z ciepłym mlekiem kokosowym, a więc w mojej Teorii Funkcjonowania Świata absolutnym remedium na wszystkie problemy: od napierdalającego jajca, przez depresję, po kiłę i hemoroidy. Tych dwóch ostatnich nie sprawdziłam, ale tak być musi. Czuję kojący zapach cynamonu i najlepszy substytut matki, jaki mogłam sobie wymarzyć, słyszę sugestię o powrocie do łóżka i na nic moje tłumaczenia, że podłoga to mothership pokrzywdzonych dusz, ciepły kurwidołek i oaza bezpieczeństwa, nic z tego. Dziękuję własnym resztkom rozsądku, że postanowiłam noc spędzić we własnym domu i łóżku.

A alkoholowi tymczasem mówię: adieu. Bo pan Jerzy nakrzyczał na mnie przez telefon, że jestem głupia i totalnie nie myślę przyszłościowo. Mówienie pacjentce, że jest głupia jest chyba wbrew wszelakiej etyce lekarskiej, ale czasem takie łopatologiczne tłumaczenie jest jedynym rozsądnym. Winu nie powiem adieu. Wino to nie alkohol. 

Rano zaś budzi mnie dzwonek do drzwi, a w drzwiach nikt inny jak nowy listonosz z hollywoodzkim uśmiechem. 

- Pięknie pani...
- Nie. 
- No dobra. Podpiszemy?



Siostro, tlenu, Pragi i skręta poproszę. Te trzy rzeczy są mi teraz niesamowicie potrzebne.

M.




środa, 4 września 2013

Tydzień w zdjęciach, VI.

- Wszystko bym dał, żeby wiedzieć, co się dzieje w tej pięknej głowie.
- Ja też.


Niedopita, smutna i jeszcze troszkę wkurwiona. W takim stanie się nie pisze, więc...



1. Grzybiarz, biegacz, akrobata.
2. Idealny dla cebulowej rodziny.
3. Siema, Betty!




4. Trzysome.
5. Tajemnica sprzętu Księcia odkryta.
6. Zajebałam się mułem.




7. Idealne popołudnie.
8. Alina ogląda...Monę.
9. Jestem dobrą wróżką.

M.

wtorek, 3 września 2013

Pterodaktyl porno.

Stała się rzecz niesamowita. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nad ranem nie rzuca mną po łóżku kolejny koszmar z kategorii: Wstaw Bliską Twarz z Przeszłości, Daj Jej w Rękę Nóż i Niech Wbija Mi w Różne Części Ciała. Po raz pierwszy sen czysty i spokojny, śni mi się Praga (to już zakrawa o obsesję), śni mi się długa, czarna sukienka na uliczkach owej Pragi, delikatny wiatr i...

I chuj bombki strzelił, telefon zaczyna dzwonić jak oszalały, wymacawszy go na stole patrzę zaspanym okiem i widzę jakiś obcy numer. Odbieram. Nie odzywam się. 

- No, Jacek, jeśli ta kurwa myśli, że będzie mnie straszyć pozwem rozwodowym, to się grubo myli.
- E...
- Jacek, odmul, kurwa. Pozew rozwodowy, rozumiesz, pozew! Po czternastu latach małżeństwa...
- Bardzo mi przykro. 
- Jacek? Co ci się z głosem stało?
- To nie Jacek, to Amanda.
- Ale ja nie znam żadnej Amandy. 
- A ja nie znam Jacka. To pomyłka.
- Pomyłka? Kurwa, a nie możesz tak od razu? Wszystkie jesteście takie same, pierdolone baby.

Cisza w eterze. Byłam już Swietłaną, byłam Ditą, byłam nawet Valdienne Moskievsky podpisaną na hotelowej liście, ale Jackiem jeszcze nie byłam. Zegarek pokazuje niemalże siódmą, więc pospane. Leżę sobie tak jeszcze ze dwie minuty patrząc się w sufit i dziękując Mamie Madonnie, że udało mi się przeżyć kolejną noc i wciąż nie zaatakował mnie ten gigantyczny pająk z tarasu, telefon dzwoni po raz drugi.

- Najmocniej panią przepraszam.
- Spoko, Jacek się nie gniewa.
- Po prostu wie pani...ciężki okres mam.
- Słyszałam. Współczuję. 
- No...to ja przepraszam jeszcze raz. I pozdrawiam. I wcale nie jesteście takie same, pani ma bardzo aksamitny głos, a moja żona skrzeczy jak pterodaktyl.
- Och...dziękuję.
- To miłego dnia!

Zanotować: po czternastu latach małżeństwa zaczynasz skrzeczeć jak pterodaktyl. 

Chcę do Pragi. Koniecznie.

M.



poniedziałek, 2 września 2013

Poczekalnia.

Nowe The Weeknd w głośnikach, duży kubek gorącej herbaty, miękki koc owinięty wokół ciała, orientalne kadzidełka i kilkanaście czystych, białych kartek czekających na zapełnienie. Pióro leży w dłoni nieco niepewnie, wszak minęły miesiące od jego ostatniej eksploatacji. Deszcz stuka w szyby spokojnie, zmęczenie dnia dzisiejszego nie odpuszcza, na klatce piersiowej coś ciąży, łapię każdy oddech, jakby miał być tym ostatnim. Od czasu do czasu łapię telefon i wpatruję się w ekran z zawieszeniem. Jest 21:33, a cisza nadal, bez znaku życia, bez wyjaśnienia, bez najmniejszego sensu. Skype odpalony, czekanie dla czekania.

Przeraża i ekscytuje to, że teraz już jest na wyciągnięcie ręki, na podróż jednym pociągiem, przeraża i bynajmniej nie ekscytuje własna zdolność do destrukcji, przerażają słowa: Odpuść, trucizno...Mieszają mi się priorytety, znalazłam się w tej kreskówkowej sytuacji, w której na lewym ramieniu siedzi mi mały diabełek, na prawym zaś anioł, ich priorytety definitywnie się kłócą, ich porady przekrzykują się wzajemnie, a ilekroć strzepię ich z ramion, niczym jakiś kurz, to powracają, wciąż na nowo krzycząc swoje słowa w uszy. W napadzie paniki na środku obcego miasta wybieram numer i nie cackając się z przywitaniami, mówię:

- Obiecaj mi, że jakkolwiek wszystko tutaj i obok nie stanie się popieprzone, to zostaniesz. Bo zostaniesz?
- PMSa masz, babo? Zawsze jestem.
- I niech tak zostanie. 


Bo za dużo dusz rozpływa się ostatnio w eterze.



M.

niedziela, 1 września 2013

Żyć, a egzystować.

Dobra impreza jest wtedy, gdy ładni chłopcy chodzą bez koszulek, 90 % czasu antenowego w głośnikach zajmuje Kanye West,  a ciebie przez dwie godziny na niej nie było. Dobra impreza jest wtedy, kiedy na wycieczce po alkohol spotykasz dwóch dużych panów i wkręcasz im na tyle skutecznie, że twój kolega jest z Azerbejdżanu, że parę minut później na bocznej ulicy pada toast wódką za wolność i szczęście Azerbejdżanu.

I potwierdzam, jeśli jakiś sposób jest dobry na walkę z chorą tęsknotą, to jest dobry w ogóle, nawet jeśli kwestia jego moralności woła o pomstę do nieba.

- Zaproponował ci randkę?!
- Ta zdzira nie chodzi na randki, nie zakochuje się, nie płacze, nie przywiązuje się i się nie martwi. 
- Czyli, że komputer z cyckami? Który przyprowadza jedynego hetero chłopca na pedalską imprezę?
- Dokładnie tak.
- Geniusz! Wychodzisz już? Szósta rano jest.
- Ta zdzira również nie lubi spać w nieswoich łóżkach. Lubi je jedynie czasem eksplorować.
- Adoptujesz mnie?

Poza tym przy powrotach o szóstej rano fajne jest to, że dopiero w niedzielny poranek jesteś w stanie dostrzec, jak brzydkie jest to miasto razem z jego ludzkim wypełnieniem i odkąd na twojej głowie zagościły czerwone włosy (czyli od wczoraj), słyszysz już piąty raz od żula w komunikacji miejskiej: te, Arielka. A po winie nie masz kaca. Znalazłaś sposób na życie. A kiedy ktoś się ciebie pyta, jak ci się dzięki temu żyje, to odpowiadasz: ja nie żyję. Ja egzystuję. 

I też jest fajnie.