środa, 31 lipca 2013

O, Panie.

Jak króliczki z nor wychodzą na jaw kolejne kłamstwa twojego skażonego umysłu, coraz więcej ścian upada, a moje oczy otwarte coraz szerzej i z większym blaskiem. I to oczyszczające, to wspaniałe, bo naprawdę przestaję cię kochać w przyspieszonym tempie, skoro człowiek, którego kochałam nie istnieje, egzystował tylko w mojej wyobraźni i stworzył wokół siebie cudowną kotarę, która teraz opadła, pokazując małą kobietkę bez charakteru i bez osobowości.

Jak dobrze, jak cicho oczyszczać krew z tej trucizny. Matulu, dziękuję za wyrwanie tego chorego zęba z moich dziąseł. 

Pozostaje sobie slapnąć w twarz za zmarnowane pół roku, otrzepać resztki brudu z ramion i iść przed siebie zdecydowanym krokiem, bez ucieczek z kąta w kąt. 

Jest mi w końcu tak śmiesznie, że aż nie mogę się nadziwić, jak łatwo było z tym dojść do porządku dziennego. Złota rada: jeśli chcesz się odkochać, upewnij się, czy aby na pewno jesteś jedyną osobą, która jest...jedyną. 


Życie jest nieprzewidywalne, doprawdy. A po Hiroszimie czas posprzątać.

M.

poniedziałek, 29 lipca 2013

O szufladkach.

Wiesz, zwyczajowo ma się te małe szufladki, w których zamyka się typ relacji z drugim człowiekiem. Szufladki są wygodne, bezpieczne, ryzyko ucierpienia jest zminimalizowane niemalże do zera. Burdel mi się w tychże szufladkach zrobił przestraszny, ale z trzeźwiejszym umysłem jakoś łatwiej przychodzą porządki w życiu.


Szufladki dzielą kobiety dość przedmiotowo, acz prawdziwie. Na te do podziwiania i rozmowy oraz na te do towarzystwa, rzecz jasna. Brzmi to co najmniej źle, ale faktem jest, że nie z każdą ładną lalką porozmawiasz o sztuce i muzyce, non? Ta pierwsza szufladka jest cholernie ciężka do zapełnienia, trudno bowiem trafić na osobnika o rozwiniętym intelekcie na tyle, aby znaleźć porozumienie dusz w stopniu przynajmniej zadowalającym.


Pamiętam dokładnie cholernie trudny wieczór majowy, kiedy odważyłam się wykonać ten krok i zwrócić się do Ciebie z rozmową, która (z zamierzenia) z kilkunastominutowej zamieniła się w wielogodzinną konwersację o wszystkim, co w głowie, sercu i poza nimi. Słowa przelewane na klawiaturę stały się substytutem terapii, ucieczką od piekła obok. Zero szukania szczęścia w butelce, szczęściem było to cholerne dzielenie się spojrzeniem na świat. Ten cudownie dziecięco dojrzały światopogląd pomaga mi ukształtować mój własny, a zgrabnie upięte zdania sprawiają wrażenie, jakbyś była tu obok, siedziała na przeciwko w pokoju przesiąkniętym dymem papierosów i cedrowych kadzidełek. Nikt nigdy nie potrafił w tak rzetelny sposób opanować mnie będąc setki kilometrów ode mnie, tak mądrze, acz niezgryźliwie wjechać mi na ambicję i powstrzymać mnie przed wkręcaniem się w żałosne gry, które zmęczyły mnie już za bardzo.

Amando, chcesz być matką? Naucz się więc postępować z rozpuszczonymi bachorami. Klasa. 

A kiedy mówię Ci, że ja i klasa mijamy się ostatnio w drzwiach, tłumaczysz, że klasa to wyrozumiała kobieta, że możemy zacząć wracać do siebie, że to wcale nie będzie takie trudne. 

Obiecuję więc sobie na piśmie, że gdy tylko rozprawię się z tym piekłem tutaj obok, to wsiądę w cholerny pociąg na drugi koniec Polski i stanę w tych drzwiach z butelką dobrej wódki, abyśmy siedząc na podłodze mogły rozmawiać przez nieskończone godziny. Pokazałaś mi jak wielką sztuką może być rozmowa, więc teraz moja kolej na odwdzięczenie się za tę nad wyraz cenną wiedzę.

I wiesz już, że wielu rzeczy jednak nie zdołasz mi przetłumaczyć, że mój zadziorny charakter nie pozwala mi na życie w stagnacji i wiecznej kontemplacji, ale nie wypominasz, nie wyrzucasz, po prostu tłumaczysz sedno problemu. Węgielek wszak w rozsypce, ale już kiedyś rzekłaś, że teraz kawałków jest po prostu więcej, że więcej pomieszczą.

I jako że budzi się we mnie sumienie, a sumienie zawsze nakazywało mi doceniać mężczyzn z klasą, choć nie wierzyłam, że takowi jeszcze istnieją, po porannym dziesiątym: zobacz się ze mną, Twoje smutne oczy tkwią mi w głowie i nie pozwalają ruszyć się z miejsca, wsiadam do samochodu, milczysz, ja milczę, choć w głowie krzyczy mi tysiąc tysięcy dziękuję w Twoją stronę, nie tylko za noc, muzykę, koszulę i Tramal, ale też za jakąś pieprzoną cząstkę człowieczeństwa w tym spadlinionym społeczeństwie. Nie rozpoznaję głosu wydobywającego się z mojego gardła, który mówi spokojnie i rzeczowo, że nie jestem w miejscu, w którym można cokolwiek robić ze swoim życiem, że tylko skrzywdzę, że nie warto. Przetrawiasz moje słowa w stoickim spokoju przez kilkanaście sekund, odwracasz głowę, niewyczuwalnie wręcz dotykasz mojego policzka i jeszcze spokojniej ode mnie odpowiadasz, że będziesz, jakkolwiek, jako przyjaciel, kochanek, ktokolwiek, ale będziesz zgodnie z moją wolą i bez pośpiechu, bo czujesz, że warto, choć sam do końca nie rozumiesz dlaczego. 

- Szlag z tymi twoimi oczami, powinnaś chodzić z ciemnymi okularami w każdą pogodę. Plany na wieczór?
- Siłownia.
- A ja Almodóvar.

Wiesz już, że czasem gryzę, więc sumienie mam czyste. Cholernie przyda się przyjaciel na ciężkie czasy.

I chociaż siekiery latają w powietrzu, a dom nie istnieje, to jednak wciąż szczęśliwie robię uniki, bo to wszystko stan umysłu i na nim się skupmy, a serce zostawmy tam, gdzie go nie ma.



M.





niedziela, 28 lipca 2013

Deja vu.

4:40. A mówili: nie bierz tabletek nasennych, jeśli zamierzasz wojażować w nocy zgodnie z zasadą nothing good happens after 2 A.M.

4:40, a już duszno jak w piekle, rozklekotany wentylator wyrzuca z siebie ostatnie hałaśliwe podrygi, przykurzone żaluzje tylko teoretycznie chronią wnętrze przed obrzydliwie dusznym wpływem słońca.

4:40, a ja jestem ninją z chrupiącym kolanem. Deja-fuckin'-vu. Tydzień temu kupiłam ładną białą bluzkę, ale zalałeś ją winem, chuju. Nie ma jednak tego złego, gdy wrócę do swojego nudnego życia kury domowej, to i na tę plamę znajdzie się sposób. Ale to rozwiązanie na później, a teraz trzymam w rękach zalaną bluzkę. Cichociemna ty, kiedyś przynajmniej nosiłaś coś zapasowego w torebce. Książę sen ma twardy, skoro kałasznikowe kolano nie wybudza go z letargu, na litość boską, ślini się przez sen. Czas na wypad w poszukiwaniu szafy, szafa jest, biała koszula też jest, przyda się. Wczoraj była też mowa o jakichś migrenach, a mnie łeb zaraz sam spadnie z szyi, więc po krótkim researchu apteczka też jest, a w niej święty graal zwany Tramalem. Słabo jest, słabo bardzo, przysiadam więc po turecku na dużym kuchennym blacie. Och, zawsze chciałam mieć takie blaty.

Z głębi mieszkania słychać tupot bosych stóp. Rozespany wzrok, rozczochrane włosy i monstrualny wzrost. Sprawiasz wrażenie, jakbyś chciał mnie pocałować w czoło, czy cokolwiek innego, ale moja mina chyba wystarczająco wyraźnie mówi ci, że to ostatnie, na co mam ochotę.

- Ładna koszula, księżniczko.
- Zalałeś mi bluzkę.
- Bierz, jest twoja. Wyskoczymy na śniadanie?
- Nie, dzięki, wzięłam ci kilka tabletek i zwijam się.
- Główka boli? Trochę popiłaś wczoraj, zasnęłaś jak aniołek.
- Zawiedziony?
- Ależ skąd.

Reklamujesz jakąś pastę do zębów, kurwa?

- Me llaman la Agrado...- szepczę pod nosem.
- Hm?
- Nic. Polecam Almodóvara.
- Nie znam.

Jakoś mnie to nie dziwi...ale wizytacja skończona, schodzę z blatu, zabieram torebkę, słyszę kolejne: kawy się nie napijesz? Dopinam koszulę, rzucam szybkim: odezwę się i zmierzam do wyjścia.

- Nie pożegnasz się?
- Nie żegna się ze wczorajszym oddechem.
- Zawsze jesteś taka smutna?
- Zawsze.
- Wyleczyłbym cię z tego smutku, wiesz?
- Zapewne tak.

Schodzę po schodach i uśmiecham się ironicznie do myśli o kolejnym rycerzyku wyciągającym królewnę z wielkiej wieży. Koniec końców każdy rycerzyk zamyka w jeszcze większej wieży, nie daj się zwieść motylom, to tylko skurwysyny szerszenie w ładnych ubrankach.

Dużo zimnej wody mineralnej, autobus na koniec świata, kupuję bilet, siadam za kierowcą w tej przenośnej saunie, ten wesoło puszcza sobie hity z radia, nagle rozbrzmiewają dźwięki...




Drajwer, dzwoń po pogotowie, będę rzygać.

M.

sobota, 27 lipca 2013

Strach.

Ze strachu nad zbliżającą się coraz większymi krokami wizytą na Ziemowita przypomniałam sobie imiona wszystkich świętych, profanowane niegdyś przez piękne usta.

Irracjonalny ten strach. Bo czego tu się bać? Siadasz, tudzież kładziesz się na leżance, odkręcasz kranik i mówisz. Stawiasz sprawę prosto: jesteś żywym okazem śmierci, zamieniłaś się w kogoś ze swoich najgorszych koszmarów. Chodzisz, oddychasz, pieprzysz panny, osobników płci męskiej doprowadzasz do kontrolowanego szaleństwa. Uzależniłaś się na nowo jeszcze mocniej od bólu, pozwalasz wręcz katować swoje ciało, bo znienawidziłaś je odkąd stało się ciałem niczyim. Chowasz siniaki pod długimi sukienkami i kotarą absurdów. Lubujesz się ostatnimi czasy we wszelakich trunkach, którymi gardziłaś przez całe życie, nie sypiasz bez nich, stałaś się trochę apatyczna, a trochę agresywna, nie lubisz ludzi, chyba, że kończysz z nimi w łóżku. Chyba próbowałaś się zabić parę razy w ciągu ostatniego miesiąca, ale coś ci nie wyszło.

I nawet nie jest ci z tym źle, mogłabyś nawet uznać to za swój nowy scenariusz, wszak momentami bywa naprawdę przyjemnie, ale przypomina ci się, że założyłaś sobie w swojej durnej głowie plan trzyletni, który zakłada sprowadzenie potomka na świat, a nie możesz mu dać posranej matki, wystarczy, że sama się z taką wychowałaś.

Irracjonalny ten strach. Przecież tylko rozmawiamy. Przecież nie odeśle cię do domu z zielonym kwitkiem, prawda?



Cholernie dobre popołudnie.


M.

piątek, 26 lipca 2013

Memento.

Okazuje się więc, że miłość nie jest aż tak przereklamowana. Cała sztuka polega na tym, żeby nie brać jej łapczywie i na szybko, bo to, co wybucha ogniście, równie szybko obraca się w proch.

A potem wciągasz te gorzkie prochy, czujesz spływającą gardłem gorycz i jesteś na mrocznym haju, haju, z którego zejście jest tak potworne, że czujesz, jak niszczy twój organizm od środka. 

Pamiętaj o mnie w najgorszych chwilach swojego życia. Gdy otwierasz oczy i gdy zasypiasz pamiętaj, że mogłeś mieć wszystko, ale to odrzuciłeś. I tego niestety nie da się zaćpać, ani zapić, to wraca, to jest ta karma, przed którą ostrzegał świat. Pamiętaj mój szczery śmiech, bo teraz śmieję się pusto, bardziej ironicznie niż radośnie. Gdy znów obok swojego ucha usłyszysz inny radosny śmiech, przypomnij sobie co do joty, jak prędko ten śmiech możesz zamienić w kaszel rozpaczy.


Czas otworzyć wino i ruszyć w świat.

M.

czwartek, 25 lipca 2013

O szkiełkach.

Widywałam dużo dziwnych zjawisk na świecie, doświadczałam wielu dziwnych uczuć, często niepojętych, wywołujących głębokie zastanowienie. Spotykałam ludzi zatraconych w rzeczywistości do tego stopnia, że ubierali na stopy dwa różne buty, kobiety cicho jęczące na sam dźwięk słów szeptanych w ich uszy, widywałam dzieci prowadzone na szelkach, ludzi żywiących się energią słoneczną, jasne. Wszystko to wywoływało krótkie uczucie zdziwienia i może lekkiego szoku, ale tymczasowego, bo gdzieś w mej pokrętnej głowie znajdowałam quasi-logiczne wytłumaczenie dla tego typu zjawisk. Życie wszak jest za krótkie, by patrzyć na obuwie, przez dźwięki też można dochodzić, dziecko na szelkach to takie dwa w jednym, hybryda zwierzęcia z potomkiem, a energia słoneczna podobno potrafi zapewnić całkiem niezły haj, jeśli do tego wkręci się myślenie o Buddzie, Stachurskim i magiczne zespolenie ze światem natury. 

Jedna rzecz, jedna jedyna rzecz na świecie nigdy mnie nie przestanie dziwić i bawić jednocześnie i nie jest to zdziwienie z kategorii podyktowanych złością, zaborczością, czy też maniakalną dociekliwością, tak po prostu, obserwuję czasem i zastanawiam się, jak to jest możliwe, że w XXI wieku, w dobie nachalnej komunikacji, usług od hydraulika po męską dziwkę, w dobie wibratorów z funkcją sprzątania (no dobra, marzenia zostawmy marzycielom) i innych fantastycznych gadżetów...jak to się dzieje, że w owej dobie są na świecie kobiety, które nie mają oporów, by lekką ręką sięgać po ciepły i wygodny owoc czyjejś pracy? Gdzie się podziały lata feminizmu, lata walk, strajków i demonstracji? Na co to wszystko były, skoro po świecie łazi tak spory odsetek podrabianych kobiet niemających nic przeciwko używanym zabawkom i resztkom po obiedzie poprzedniczek, gotowe wziąć te przetrawione resztki, zabawki bez serca i uznać, że to ich dzieło, zasłaniając tym wielką, śmierdzącą zasłoną całą rzeczywistość?

I kiedyś wywoływało to we mnie palpitacje serca i mocniejsze drżenie rąk, ale szczątki serca ostatecznie sama pozamiatałam i wyrzuciłam na śmietnik historii, a trzęsące się ręce potrafią same trzymać się w ryzach, więc siedzimy w tychże oto czterech ścianach, patrzymy w sufit, palimy blanta i katujemy w odtwarzaczu starego Kanye Westa, a ja pytam ciebie o cały sens tego, co właśnie napisałam w eter, na co ty posyłasz mi przeciągłe spojrzenie, zaciągasz się raz jeszcze, wypuszczasz kilka kółeczek, zakreślasz dłonią w powietrzu jakieś niewyraźne znaki i dokładnie sześć razy zaczynasz nieporadnie zdanie, zdanie przerywane pojedynczymi wybuchami śmiechu, aż w końcu urywa nam się główny wątek, bo gdzieś po drodze przypomnieliśmy sobie takie swoiste odkurzacze w naszych beznadziejnie ciągnących się żywotach. Opada kurz śmiechu, powietrze robi się słodko puste, a ty bierzesz moją rękę i patrzysz na mnie nieistniejącymi źrenicami, artykułując powoli każde słowo, przeciągle i poważnie...

- Szkiełka. Wszędzie szkiełka. Umieją rzucić tylko cień, podążają więc za blaskiem diamentów licząc na najmniejsze ich opiłki, które pozwoliłyby nadać ich szklanemu, chujowemu życiu jakikolwiek sens. 
- Skręcasz kurewsko dobre blanty.
- Wiem.

I choć mam deja vu, a to podobno nie jest dobry objaw (błąd w Matriksie!), to już wiem, że dnie wypełnione dźwiękami i rozmowami są dobre, cholernie dobre.

Mimo wszystko jednak jestem odrobinę zdziwiona.


M.


Wybór?

Jeszcze jeden dzień we wrzaskach, a palnę sobie w łeb, przysięgam, kurwa, przysięgam. Gdyby ktoś zapytał mnie, czy lepsze jest życie w kłamstwach, czy w ciągłym krzyku, musiałabym naprawdę długo zastanowić się nad odpowiedzią. W tychże okolicznościach spędzanie czasu w pracy od 9 do 21 brzmi naprawdę rewelacyjnie, więc ustawiam fokus na zarobienie się na amen, a w międzyczasie znalezienie małego, ciepłego kąta i ustruganie na jakąś maszynę do pisania. Koszmary leczone pakietem gin, tonik plus pióro i paczka fajek dają wymierne korzyści. Napiszę pierdoloną książkę o tym wszystkim, co siedzi mi w głowie i sercu, wyślę ją do każdego wydawnictwa w tym smutnym kraju, choćbym własną krwią miała ją podpisać. 

- Ty generalnie kolorowe życie chyba masz, nie?
- Zajebiście kolorowe. Tylko kredki strasznie chujowe.
- Uśmiechnij się i zatańcz dla mnie.


Jak laleczka.




M.

środa, 24 lipca 2013

Kolejne powroty.

Nie oceniasz, gdy mówię. Nie pytasz, gdy nie chcę odpowiadać. Nie powstrzymujesz łez, użyczasz rękawa swojej koszuli. Gdy rozkwita sezon ogórkowy i stado przypadkowych ktosiów ma chrapkę na nawaloną pannę, stajesz na przeciwko i zwyczajnie mówisz: won, śmieci. Nie krzyczysz. Całujesz po dłoniach i zakrywasz marynarką przed światem. Uśmiechasz się pod nosem, gdy przypominam ci, jak za dawnych czasów nazwałam cię rycerzem współczesności. Zamiast dać mi zgnić na schodach kolejnego klubu, zabierasz mnie na odludzie i każesz śpiewać tak głośno, aż usłyszy całe miasto. Jesteś, a to w festiwalu niebywających ostatnio dusz jest wręcz na wagę złota. A kiedy dziękuję za owo bycie, to przypominasz, że ja w twojej najczarniejszej godzinie też byłam, też wpakowywałam twoje pijane zwłoki do taksówek i usypiałam cię do snu cichymi kołysankami. Że kiedy odnosiłeś pierwsze sukcesy, to zawsze byłam z tyłu, cicho klaszcząc. I obiecujesz, że ty też będziesz cicho klaskał, gdy i ja odniosę w końcu sukces, o którym marzę.

I jakoś w tę obietnicę jestem w stanie uwierzyć.

Może dobrze, że karma jednak istnieje? W końcu aż tylu złych rzeczy w życiu nie zrobiłam, zdarzały się też dobre.

Hej, byłaś najpiękniejszą i najsilniejszą kobietą na świecie. I jesteś. I to, że tymczasowo w to nie wierzysz nie znaczy, że to nie jest prawda. 


Jak wytrzeźwieję to koniecznie przemyślę te słowa.


M.

wtorek, 23 lipca 2013

Pomyślmy.

Walczę o izolację na spisywanie pokrętnych słów z wielkiego słownika choroby zwanej życiem. Ostatnia namiastka bezpieczeństwa runęła z hukiem, toteż uciekam tam, gdzie w takich chwilach uciekałam zawsze - do dobijająco pustej przestrzeni papieru. Znów w pośpiechu, na paragonach, świstkach, na szybko, w ukryciu, bez szansy na jakiekolwiek wytłumaczenie owej potrzeby. Siedzę, trochę boję się samej siebie, spędzam chwile na pojedynczych rozmyślaniach o tejże cienkiej granicy pomiędzy miłością, a obsesją. Myślę, ale nic się nie składa, pusto i pełno mam w głowie, w sercu zgliszcza, w dłoniach popioły, pod stopami nicość.



Potrzebuję ładnej weny, takiej, żeby dużo milczała i ładnie wyglądała.

M.

niedziela, 21 lipca 2013

Huragany.

Huragany bywały u mnie często. Różne były ich rozmiary i kaliber wyrządzonych zniszczeń. Po niektórych sprzątałam zazwyczaj szybko, układałam na nowo porządek własnej przestrzeni w głowie, sklejałam potłuczone przedmioty i odkurzałam wszystko z brudu naniesionego przez owe huragany.

Po tym ostatnim jakoś nie bardzo potrafię posprzątać, być może dlatego, że jego siła była o ten jeden stopień za duża, a może po prostu te cztery ściany zwane własną głową narażone na kolejne osłabienia nie wytrzymały huraganowego ciągu i zwyczajnie się zawaliły. Tak, czy siak, zamiast klasycznie wziąć się za porządki, urządziłam w owych ruinach wielką imprezę, tak huczną i niszczącą, że nawet ruiny zaczęły się zapadać same pod siebie. 

W trakcie owego niekończącego się festiwalu staczania się wpadły mi w przebłysku powoli powracającej ochoty na pisanie słowa, że jestem za słaba, żeby żyć, ale za silna, żeby umrzeć, co postawiło mnie na niesympatycznej granicy i w zawieszeniu, którego całe życie się bałam, przed którym uciekałam odkąd tylko pamiętam. Nie znoszę, nienawidzę życia na granicy, nienawidzę nie wiedzieć, czy jutro moje życie będzie tutaj, czy tam, czy samotnie, czy w pojedynkę. Dyscyplina i organizacja czasu to te dwie żelazne cechy, które wypracowałam bardzo mocno się o to starając, cechy okupione litrami potu, krwi i łez. Nie, bynajmniej nie uważam się za osobę nudną, przeciętną, ale w całym życiowym rollercoasterze potrzebuję przynajmniej namiastki bezpieczeństwa, którą potrafiłam sobie zapewnić, jakiegoś rodzaju pewności, czegoś solidnego, nawet, jeśli nie do końca wymarzonego i szczęśliwego. 

Nie mam siły walczyć, jestem słaba jak nigdy wcześniej, a każda walka o sen, czy wstanie z łóżka jest naprawdę wycieńczająca. Nie ma mnie i tęsknię za sobą, bo choć odkryłam w sobie nowe, fascynujące rzeczy, to jednak w ostatecznym rozrachunku wciąż nie wiem, czy warto było owe rzeczy odzyskiwać. 

I chyba jednak się postaram, odstawię na jeden wieczór trunki i wytrę nosek z reszty popiołów krystyny. Wiem, że będzie ciężko i szykuję się na upadki, ale okazało się, że zawsze jest ktoś obok, kto pomoże się pozbierać. Moim największym marzeniem i celem egzystencji jest nauczyć się na nowo pisać i rozmawiać, bo te dwie rzeczy przychodzą mi nadzwyczaj ciężko. Czuję, jakbym swoje pióro oddała w czyjeś ręce i nie do końca dobrze wychodzą mi próby odzyskiwania go, aczkolwiek, jak mawiają - dla chcącego nic trudnego. 

Mam taki jeden obrazek w głowie i dla niego się postaram, postaram z wszelkich sił. A dlaczego i po co...to już kiedy indziej. 




M.

piątek, 19 lipca 2013

Na kolana.



It's a bad religion
To be in love with someone
Who could never love you
I know
Only bad religion
Could have me feeling the way I do



M.

O, ironio.




Moją największą obawą było niegdyś stanie się Kobietą z tej płyty. Zniszczoną, mroczną, tęskniącą, kochającą i nienawidzącą. Schodzącą prosto na dno.



Bam, dziwko. W tych trzech kawałkach jesteś ty. Słowo w słowo. Dbaj o ciało, bo to niebawem może być jedyne, co będziesz mieć do zaoferowania.

Smutek jest reaktorem ironii, a ja wciąż mam nadzieję, że sen sprzed paru dni był proroczy. Trzymam się rozpaczliwie tej nadziei. Po niej nie ma nic.


Cholera, takie naprawdę nic.

M.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Chuje muje.

Są takie pytania, które zadanie rzekomo w niewinnej intencji potrafią przebić serce mocniej niż najgorsze przekleństwa. Rzeczywistość jest rzeczywistością, na wszelkie kurwy, chuje muje i inne dzikie węże można wypracować sobie dość solidną tarcze, od której tego typu epitety odbijać się będą jak gumowe dildo od ściany. Gorzej jest, gdy pada właśnie pytanie, pytanie podszyte najgorszym z możliwych rodzajów podejrzliwości zakrawającej wręcz o abstrakcyjną. Nie, ja naprawdę świętej grać nie zamierzam, ale od godziny czternastej napierdala mi echem po głowie jedno dość średnio logicznie rozbudowane zdanie w formie quasi-pytania i obawiam się, że taka mała cegiełka spod całego na nowo odbudowującego się poczucia wartości została wyjęta i wyrzucona daleko poza horyzont, a ja za wszelką cenę szukam czegoś, aby to puste miejsce zakleić, wypełnić, wcisnąć w tę lukę jakiś cement. Co prawda będzie się brzydko oznaczać, ale nie jebnie, a chyba to jest najważniejsze, żeby nie jebło. Bo jak jebnie to ja już nie wiem, co dalej, kolana mam już posiniaczone od zeszłotygodniowych upadków zarówno fizycznie, jak i metaforycznie.

Wszechobecne zwątpienie znów dopadło mnie w swoje szpony, ale progres jest, wszak nie płaczę jak mała dziewczynka, nie rzucam się po ścianach, tylko grzecznie siedzę, oddycham, wmawiam sobie, że jestem najsilniejszą osobą na świecie, diamentem wśród pierdolonych szkiełek.

A tymczasem...


M.

niedziela, 14 lipca 2013

Wróć.

Drzwi samochodu zatrzaskują się z hukiem, zdziwiony, starszy wiekiem taksówkarz o przezabawnym imieniu Krzysztof pyta dokąd, odpowiadam więc dokąd. Z kamienną twarzą Krzysztof taxi drajwer wskazuje na schowek przed moimi kolanami.

- Niech panienka otworzy.

Może ma tam gnata? Nic z tego. W środku są dwie rolki papieru toaletowego. Przezorny kierowca zawsze ubezpieczony. Już miałam pytać po co to, ale patrzę w mikrolusterko i chyba rozumiem.

- To kto pani tak nos rozwalił?
- Klasyczny przykład suki niskiej kategorii.
- Rajstopy też potargała?
- To ja. Sama. Lubię targać rajstopy. 
- Niech panienka głowę odchyli. Dobrze się pani czuje?
- Nie wiem.
- Potrzebuje pani czegoś?
- Nie wiem. 
- Ciężki dzień?
- Nie wiem.
- Depresja?
- Nie wiem.
- Alkohol?
- Też.
- Niech panienkę Bóg ma w opiece.
- Dziękuję. Pana też.

Podłoga w łazience wygląda, jakby pieprzyły się na niej dwie laski w apogeum menstruacji i tuzinem noży pod pachą. Biała koszula nocna jest już biało-czerwona, niczym polska flaga. A ja właściwie nie wiem dlaczego, przecież miało być przyjemnie.

A potem bierzesz zmiotkę i szufelkę i zamiatasz rozwalone elementy mojej głowy w całość...


M.


czwartek, 11 lipca 2013

Nocne wycinki.

- A ja po prostu muszę być najsmutniejszą dziewczyną na świecie, takie przeznaczenie.
- Amy? A co na co Amy tata, do kurwy nędzy?
- A co tata może? Nic. Amy ma Blake'a, nie słucha taty.
- Amy nie żyje. Może dlatego go nie słucha.
- UPS.



Ściera, ścierwo, szmata.

M.

O podłogach i fiksacjach.



Niby nic. Zwykły, brzydki budynek w zwykłym mieście.
A jednak.

Laboratorium, w którym się pobiera krew na Zygmunta Starego to mój prywatny mothership. Tam się zazwyczaj wszystko zaczyna i kończy. A kończy się za każdym razem tak samo. Ilekroć obiecuję sobie: dzisiaj nie będę białasem, pójdę tam, wezmą mi z żyły i wyjdę ze swoją miną pod tytułem: My Shit is Better Than Yours. Nie. To się zawsze kończy tak samo.

Jest 6.48, kolejka rośnie, pani Tereska przebiera krótkimi nóżkami ze stanowczo za wysokiego dla niej krzesła. Jest 6. 48 a ludzie już śmierdzą. Serio, powtórzę to jeszcze raz, ale tym razem dużym drukiem: JEST SZÓSTA CZTERDZIEŚCI OSIEM, A LUDZIE JUŻ ŚMIERDZĄ. Jeszcze nie ma upału, jeszcze dzień się na dobre nie zaczął, ale ludzie już śmierdzą.

Markotna pani za okienkiem najpierw strzela mi ceną badań, która nieco zwala mnie z nóg, a potem uprzedza, że do wszystkich badań konieczna będzie większa ilość, więc wyciąga dwie fiolki. Mgła za oczami. Idę tam. Tam, znaczy do tego paskudnego pokoju śmierci. 

Czarnowłosa młoda laborantka ćwierka jak poranny ptaszek. Proponuje pobieranie na leżąco, przy otwartym oknie. Ma delikatne dłonie, cudownej urody dekolt i definitywnie mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, gdyby nie trudniła się wysysaniem życia z moich żył. 

Bo właśnie o to chodzi. Nie o ból, bo to nie boli przecież. Tylko o samą pieprzoną, dziwną świadomość wysysania krwi prosto z żyły, cieczy prawdopodobnie najświętszej i najdoskonalszej. Żeby to chociaż miało posłużyć jakimś wyższym celom, no nie wiem, jako romantyczny prezent dla ukochanego na Walentynki, do wódki, czy coś, ale nie, oni robią, co trzeba, a potem krew idzie do rynsztoka. 

Zupełnie jak życie, ale nie o tym dziś.

A więc owa Laborantka O Zacnej Twarzy I Nie Tylko tak sobie wesoło szczebiocze coś o braku strachu i uśmiechu, przy okazji mówiąc najpierw, że ładne mam żyły, bo widoczne, a potem, że piękną krew, taką czystą i jasną. Robię to, czego przy pobieraniu krwi nigdy nie robię, czyli odwracam twarz w jej stronę i nie wiem, czy to sprawa mojego styranego mózgu, czy jej się naprawdę oczy błyszczą. Angelina Jolie się, kurwa, znalazła.

Po zakończonym rytuale głaszcze mnie lekko po głowie i mówi, że mam leżeć tak długo, jak tylko potrzebuję. Radio wesoło gra w pomieszczeniu, zupełnie jak w jakimś ośrodku wczasowym. W międzyczasie wchodzi dziecko, które patrzy na moje bezwładne zwłoki na leżance i oczy ma przerażone, kobieta w ciąży, która nie wie, w którym jest tygodniu i jakiś dziad. Ok, enough is enough. Wstaję, dziękuję wampirzej Angelinie i czuję się gotowa do wyjścia, ale...

Ale wizyta na Zygmunta Starego bez zaliczenia podłogi to jak wizyta w burdelu i przytulenie prostytutki. 

Tym razem jednak jest inaczej. Nie ma zejścia, nie ma blackoutu, jest coś w rodzaju cudownego haju, nad głową widzę piersi Angeliny i myślę sobie: życie jest dobre, kurewsko dobre.

A z głośników gra to:


No dobra, może jednak nie aż tak dobre.

Anyway, po odespanej traumie wracam po południu po wyniki, tym razem w ciemnych okularach, co by wstydu na wsi nie robić. Po godzinie 16 laboratorium jest już puste i ciche jak cmentarz.

Nie gra radio. 

I myślę sobie: a jeśli tam pracują naprawdę kobiety z fiksacją? A jeśli ta krew nie idzie całkiem do utylizacji?

Smacznego, Angelino.

M.

środa, 10 lipca 2013

Coś za coś.

Pracujesz, zarabiasz, idziesz do sklepu, kupujesz coś, czego chciałeś, płacisz, masz to.
Bo zapłaciłeś. Stała zasada handlu.

Handel. Śmieszne słowa. Handel jest wszędzie.

Myślałeś, że uniesienia i piękne emocje są za darmo? Bzdura. Zawsze musisz zapłacić. Zaskoczenie? Wiem. Zaskoczenie przychodzi wtedy, kiedy unikasz rachunku, nie otwierasz kopert, a odsetki rosną. Zaskoczenie jest wtedy, kiedy otwierasz rachunek i wiesz, że musisz to wszystko zapłacić.

Czasami coś wygrywasz. Wygrywasz czyjeś serce. Wygrywasz...kogoś. Szczęściarzu?

Nie. Każda wygrana jest opodatkowana. A im wyższa wygrana, tym wyższy podatek. Uznawszy, że serce jest najwyższą wygraną, podatek przekracza granicę wypłacalności.

I płacisz. Za czyjeś serce szacunkiem do siebie. Za piękne słowa gorzkimi łzami. Za romantyczne motyle w żołądku żołądkowymi rewolucjami. A motyle niezamordowane stają się szerszeniami.

(Zabiłam wczoraj szerszenia, skurwiel chciał mnie dorwać w łazience.)

Za uzależnienie bolesnymi zejściami. Za wenę do pisania nieprzespanymi nocami. Za prawdę smutkiem. Za kłamstwa wyrzutami sumienia.

Handluj z tym! 


Errata: Wnieśmy toast za wieczne i prawdziwe.


M.

piątek, 5 lipca 2013

Widziałeś te bramy?

Człowieku, podczas pozostałych mi godzin snu, które rozpaczliwie wyszarpuję z paszczy dusznych nocy...zdarzył się sen. Inny od tych ostatnich, z utonięciami i innymi sensacjami. 

Śni mi się niebo, czyste, piękne niebo, nie ma bólu, nie ma strachu, pachnie ulubionym połączeniem drzewa sandałowego z wanilią. Widzę bramy, widzę je, zmierzam ku nim, aż nagle za ramiona od tyłu łapie mnie dawno niewidziany towarzysz snu. Policzki ma jeszcze bardziej zapadnięte, niż zawsze, oczy wielkie i smutne, a w wychudzone dłonie są już niemalże przezroczyste. 

Delikatnie zawraca mnie ze ścieżki prowadzącej do wiecznego spokoju, a gdy pytam go, dlaczego, odpowiada, że niebo to nie miejsce dla świętych kurew. Pytam więc, gdzie wszystkie poprzednie święte kurwy z kart historii znalazły swoje miejsce, a on nie odpowiada, kreśli tylko kościstym palcem w powietrzu znak, który i ja swego czasu kreśliłam namiętnie nocami. 


I nawet on z rozbrajającą szczerością przyznaje, że najwidoczniej mam kryzys twórczy. A potem jest przebudzenie, na zegarku zmienia się godzina, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest moje życie.

Sarny zaś są wszędzie, co gospodarza Jerzego napawa sporym zdumieniem, gdyż ponieważ mieszkam tu od lat trzydziestu, a sarny jak żyw jeszcze nie widziałem. Podobno nie występują w tych lasach.

Aha!

M.