niedziela, 3 listopada 2013

Wyznanie.

Po tysiącu zmarnowanych okazji, wiecznych wahaniach i niepodjętych decyzjach obiecałam sobie jedno: już nigdy nie będę stać w miejscu, gdy los będzie mi proponować coś dobrego. Kiedy zaoferuje ową dobrą rzecz, zwyczajnie ją wezmę i postaram się wykorzystać ku chwale szczęścia. 

Zasadę zaczęłam wprowadzać w czyn ze skutkiem natychmiastowym.

I zadziałało za pierwszym razem. 

Budzę się w ciepłym pokoju, w pomarańczowej pościeli i światłem wlewającym się przez okna. Przez lekko zaspane oczy dostrzegam tysiąc małych cudów. 

Oddech na plecach. Kończyny idealnie splecione razem. Ciche mruczenie do ucha. Poranny uśmiech, najpiękniejszy, jaki było mi dane widzieć. 

Widzę te małe, piękne cuda i dziękuję w duchu. Nie wiem komu. Może Bogu, może Wszechświatowi, a może - zwyczajnie - sobie. Ale dziękuję. Bo po mroźnej zimie czuję rozkoszne ciepło w sercu. Patrzę przez chwilę w sufit i myślę, jak daleką drogę trzeba było przejść, żeby ostatecznie wylądować tutaj. Ileż to kłód rzucanych było pod nogi, ile nierównych dróg, ile znaków nakazujących postój. Aż w końcu jestem. We właściwym miejscu i czasie, przy właściwej osobie. 

Patrzę w sufit jeszcze chwilę i myślę, że szczęście jest wtedy, gdy każdy poranek jest trochę mniej skurwiały od poprzedniego. A jeśli nie jest skurwiały wcale, to masz wszelkie prawo uważać się za szczęśliwego człowieka. 

Wreszcie mam marzenia.


M.

4 komentarze:

  1. Jak przyjemnie jest czytać takie wyznania - cudowny nastrój. Życzę Ci samych nieskurwiałych poranków/dni.

    OdpowiedzUsuń