wtorek, 19 listopada 2013

Fajerwerki.

Wiesz, cały ten bałagan, chaos, burdel, czy jakkolwiek jeszcze chcesz to nazwać, można uprzątnąć w ciągu paru minut. Cały szkopuł tkwi w chęciach, jak zwykle zresztą. A nawet największy pedant z biegiem czasu jest w stanie przyzwyczaić się do bałaganu, zwłaszcza, jeśli ma lekko masochistyczne zapędy i nazwie go artystycznym nieładem. Ba, zdarzają się nawet przypadki, gdy człowiek w wysprzątanym pomieszczeniu zaczyna czuć się nieswojo, tak jakby z całym syfem stracił cząstkę siebie.

Grunt to nie dać się zwariować.

Patrzę trochę pusto w kalendarz i przypominam sobie, ile dat nie powinno się dla mnie wydarzyć. Ile dat boli. 13 stycznia, 20 stycznia, 11 listopada...a ilekroć próbuję sobie wmówić, że to tylko daty, tylko rocznice jakichś przykrych wydarzeń, to druga strona lustra uśmiecha się szyderczo, mówiąc, że wiele rzeczy można sobie wmówić, ale nie wszystko. Małą osobistą wygraną jest fakt, że już się nie chowam pod kołdrą, nie wyciągam spod materaca butelki whiskey, cofając się w odruchach ssących do czasów niemowlęctwa (tylko coś butelka inna...), nie ma marazmu, jest tylko ta inna perspektywa po wyjściu z łóżka, to przeświadczenie, że jakkolwiek bym się nie starała, to ten dzień nie będzie wielkim wygranym.

A jednak łudzę się, że może uda mi się w ten szczególny dzień przebiec o jeden kilometr więcej, pomóc starszej pani przejść przez ulicę, zdjąć jakiegoś biednego kotka z drzewa.

Nie udaje się, ale nie zrażam się szczególnie.

Patrząc w kalendarz myślę jeszcze o fajerwerkach, które głośno i kolorowo wybuchały mi przed oczami całe życie. Jak biegając odpalałam kolejne, niektóre wybuchały samoistnie, inne zaś były odpalane przez kogoś obok. Jak zachwycałam się feerią barw i estetyką, zupełnie nie zważając na to, że niedopałki ranią mi ręce, proch wpada w oczy, a zapach po wypaleniu się petard jest nie do zniesienia. 

I teraz już wiem, że cała magia i urok fajerwerków polega na tym, że ogląda się je od święta, a nie wprowadza do codziennego menu rozrywek. Dobrze mi bez nich. Rany na dłoniach się goją, kurz opada, zapach wietrzeje. 

I wszystko wraca do porządku, z odrobiną chęci. Bo czysto znaczy dobrze.



PS. Dzikie koty zlatują mi się pod okno.

M.

2 komentarze:

  1. 11 listopada to rzeczywiście smutna data. Wyzwolili Gliwice spod pruskiego zaboru... no i mamy to, co mamy...

    OdpowiedzUsuń