wtorek, 24 września 2013

Ruda jesień.

Wiosna zawsze była czasem rozkwitu. Lata...cóż, lata bywały szalone i intensywne. A na jesień przychodziła stagnacja, spowolnienie rytmu życia, powolne przygotowywanie się do zasypania białym puchem w refleksji i zadumie. Dość posępnej, acz udomowionej i sympatycznej.

Tak było od zawsze, od niespełna 22 lat, które przyszło mi przeżyć. Aż do tego roku.

Po posępnym i mrocznym lecie przyszła jesień, a wraz z nią nowe, szalone i fascynujące rzeczy. Zupełnie, jakby cały świat wywrócił się do góry nogami, jakby sufit stał się nową podłogą.

Pewne rzeczy pozostały jednak niezmienne. Na jesień zakochuję się w pewnej szczególnej kobiecie, odkąd tylko pamiętam. Hipnotyzuje mnie czystym głosem wybijającym się znad dźwięku ukochanego instrumentu. Staje się soundtrackiem jesiennych wieczorów, wstępem do zimowego zawieszenia.



Zeszłej jesieni nawet ją widziałam. I mimo że jej obecnie botoksowa uroda dalece odbiega od czystego piękna sprzed lat, a symfonicznie odgrzewanym kompozycjom brak nieco starego sznytu, to jej magiczne zdolności pozostają takie same. Nadal potrafi zaczarować, wzruszyć, unieść słuchacza kilkanaście metrów nad dach Sali Kongresowej.

Tej jesieni przyszło zakochiwać się w jeszcze jednej. Też rudej. Absolutnie niezwykłej. Wprawdzie nie śpiewa jak anioł podpierając się akompaniamentem pianina, ale absolutnie nie musi tego robić. Rozpościera swoją magię w zupełnie inny sposób. Odwróciła proces lodowacenia i wywróciła te pory roku do góry nogami. W najgorszej słocie przypomniała o wiośnie.

A ja? Cóż...ja milczę. Uśmiecham się. I nie marznę w środku.


M.

2 komentarze:

  1. Oj jak dziś melodyjnie śpiewasz.Coż ci tak ciężko?

    OdpowiedzUsuń
  2. A mi jesienią wszystko zawsze się zaczyna. Albo wraca do normy. Albo jedno i drugie.

    OdpowiedzUsuń