czwartek, 11 lipca 2013

O podłogach i fiksacjach.



Niby nic. Zwykły, brzydki budynek w zwykłym mieście.
A jednak.

Laboratorium, w którym się pobiera krew na Zygmunta Starego to mój prywatny mothership. Tam się zazwyczaj wszystko zaczyna i kończy. A kończy się za każdym razem tak samo. Ilekroć obiecuję sobie: dzisiaj nie będę białasem, pójdę tam, wezmą mi z żyły i wyjdę ze swoją miną pod tytułem: My Shit is Better Than Yours. Nie. To się zawsze kończy tak samo.

Jest 6.48, kolejka rośnie, pani Tereska przebiera krótkimi nóżkami ze stanowczo za wysokiego dla niej krzesła. Jest 6. 48 a ludzie już śmierdzą. Serio, powtórzę to jeszcze raz, ale tym razem dużym drukiem: JEST SZÓSTA CZTERDZIEŚCI OSIEM, A LUDZIE JUŻ ŚMIERDZĄ. Jeszcze nie ma upału, jeszcze dzień się na dobre nie zaczął, ale ludzie już śmierdzą.

Markotna pani za okienkiem najpierw strzela mi ceną badań, która nieco zwala mnie z nóg, a potem uprzedza, że do wszystkich badań konieczna będzie większa ilość, więc wyciąga dwie fiolki. Mgła za oczami. Idę tam. Tam, znaczy do tego paskudnego pokoju śmierci. 

Czarnowłosa młoda laborantka ćwierka jak poranny ptaszek. Proponuje pobieranie na leżąco, przy otwartym oknie. Ma delikatne dłonie, cudownej urody dekolt i definitywnie mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, gdyby nie trudniła się wysysaniem życia z moich żył. 

Bo właśnie o to chodzi. Nie o ból, bo to nie boli przecież. Tylko o samą pieprzoną, dziwną świadomość wysysania krwi prosto z żyły, cieczy prawdopodobnie najświętszej i najdoskonalszej. Żeby to chociaż miało posłużyć jakimś wyższym celom, no nie wiem, jako romantyczny prezent dla ukochanego na Walentynki, do wódki, czy coś, ale nie, oni robią, co trzeba, a potem krew idzie do rynsztoka. 

Zupełnie jak życie, ale nie o tym dziś.

A więc owa Laborantka O Zacnej Twarzy I Nie Tylko tak sobie wesoło szczebiocze coś o braku strachu i uśmiechu, przy okazji mówiąc najpierw, że ładne mam żyły, bo widoczne, a potem, że piękną krew, taką czystą i jasną. Robię to, czego przy pobieraniu krwi nigdy nie robię, czyli odwracam twarz w jej stronę i nie wiem, czy to sprawa mojego styranego mózgu, czy jej się naprawdę oczy błyszczą. Angelina Jolie się, kurwa, znalazła.

Po zakończonym rytuale głaszcze mnie lekko po głowie i mówi, że mam leżeć tak długo, jak tylko potrzebuję. Radio wesoło gra w pomieszczeniu, zupełnie jak w jakimś ośrodku wczasowym. W międzyczasie wchodzi dziecko, które patrzy na moje bezwładne zwłoki na leżance i oczy ma przerażone, kobieta w ciąży, która nie wie, w którym jest tygodniu i jakiś dziad. Ok, enough is enough. Wstaję, dziękuję wampirzej Angelinie i czuję się gotowa do wyjścia, ale...

Ale wizyta na Zygmunta Starego bez zaliczenia podłogi to jak wizyta w burdelu i przytulenie prostytutki. 

Tym razem jednak jest inaczej. Nie ma zejścia, nie ma blackoutu, jest coś w rodzaju cudownego haju, nad głową widzę piersi Angeliny i myślę sobie: życie jest dobre, kurewsko dobre.

A z głośników gra to:


No dobra, może jednak nie aż tak dobre.

Anyway, po odespanej traumie wracam po południu po wyniki, tym razem w ciemnych okularach, co by wstydu na wsi nie robić. Po godzinie 16 laboratorium jest już puste i ciche jak cmentarz.

Nie gra radio. 

I myślę sobie: a jeśli tam pracują naprawdę kobiety z fiksacją? A jeśli ta krew nie idzie całkiem do utylizacji?

Smacznego, Angelino.

M.

14 komentarzy:

  1. Lubię sobie wyobrażać, że pozostała krew sprzedawana jest pod osłoną nocy sfiksowanym krwiopijcom jako smaczek do drinków... czy coś.

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawie zemdlałam czytając to. Albo rzygnęłam, nie wiem. Reaguję na tę czynność podobnie jak ty, mimo że nie zakończoną mdleniem. Ojeżujakminiedobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pfe, na własne zyczenie czytałam. Przynajmniej masz towarzyszkę niedoli :D W poniedziałek mnie to czeka. Będą mnie badać pod każdym możliwym kątem, czuję że sporo krwi mi zleci.

      Usuń
  3. Jeśli to było wczoraj , to chyba wszystko staje się dla mnie jasne :D
    Otóż , bylam wczoraj z dzieciem w przychodi w celu ostemplowania karty kolonijnej . Zacna pani piguła zapuściwszy żurawia w papióry doszłą do wniosku , że szczepienie zaległe jest .
    No to szczepimy doktór rzekła . No to szczepimy ... poszczepiłyśmy , gadamy ,a młoda jeb ... czołem na beton , wprost pod szafę ...
    Dziś ,to mi się nawet wydaje śmieszne ,ale kuźwa nie było mi do śmichu wczoraj ani trochę .

    Osobiście nie mam zjazdów przy takich atrakcjach ,ale cóż ..honorowym dawcą tez bym nie została .Też mam miękkie nogi z lekka i te sekundy mi się ciągną jak guma w gaciach .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Biedna latorośl! Moja krew ;-)

      Usuń
    2. jaka ona tam biedna ... w dupie się przerwaca ,to się mdleje od byle czego :P

      Usuń
  4. Jezu, aż mi się słabo robi jak to czytam i przypomniało mi to o tym, że też mam skierowanie od... hmmm jakiegoś czasu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeszcze mi przyszło do głowy ,że ten budynek sam w sobie jest tak straszny , że można zemdleć na jego widok !
    Nadaje się jako plan do jakiegoś potwornego horroru !nooooo.. takiego np. o obłąkanych pacjentach z mordem w oku ...,albo lepiej obłąkanym personelu ... hie hie hie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. NO NIE?! A w środku śmierdzi śmiercią i starymi ludźmi. Serio.

      Usuń
  6. Pobieranie krwi to nic, nawet lubie patrzec, wspominajac czasy gdy musialo mnie trzymac kilka osob. Problem zaczyna sie wtedy gdy trzeba troche owej krwi uwolnic ze swojej zyly wlasnorecznie. I tu nie pomaga najszczytniejszy nawet cel, wmawianie sobie, ze to przeciez wcale nie rozni sie od nieumiejetnego golenia nog i ze wlasnej krwi widzialam w zyciu wiecej niz rozumu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze, to znaczy, ze nigdy nie przyszlo Ci do glowy podpisywanie sie pod czyms krwia;)

      Usuń