niedziela, 30 czerwca 2013

Organizm. Nie, nie orgazm.

Rokowania perspektywiczne stanęły pod znakiem zapytania. Odruchy toksykomaniczne względnie zaleczone, szkodliwe substancje wypłukane.

Organizm jako wspólnota silna i odporna, lecz narażona na działanie czynników zewnętrznych, tak destrukcyjnych w całej swej istocie.

Organizm jako siła napędzająca cały świat, złożony z jednostek, tych jednostek tworzących populację organizmów różnorakich, złożonych, ale jednak, mimo wszystko takich samych w pewnym stopniu.

Organizm jako ja, jako ty i jako my, jako ona, on i ono. Symbioza tworząca grupę poprzez poplątaną sieć wzajemnych reakcji i kontreakcji, powtarzająca się fraza POPULACJA i presja związana z jej utrzymaniem, rozwojem i doskonaleniem. Podobno.

Zastanawiające jednak, czy to chwilowy wirus atakujący organizm, czy raczej przewlekła dystymia o nierównym rytmie, okraszona chwilowymi przebłyskami weny, geniuszu, inicjatywy, ale jednak tylko przebłyskami. Bądź co bądź niezależnie od rodzaju choroby napadającej organizm wżera się ona coraz głębiej i zmusza do podejmowania decyzji wbrew intelektowi, osłabiając wyraźnie zdolność do samokontroli.

Idę, zastanawiam się nad ową chwilowością, w momencie do moich uszu zatkanych słuchawkami (tak, odrabiam lekcje) wpada rozdzierający krzyk dziecka. Ciało mi sztywnieje, włosy stają dęba na skórze. Odwracam się i widzę, jak jegomościowa, względnie lat trzydzieści, okłada dziecko, lat ze trzy, gołą ręką po tyłku. Surowi rodzice rzecz istniejąca w tym świecie, ale fenomenalne było to, że owa kobieta dziecko klepała po tyłku ze słowami: uspokój się! Zamknij się! Mistrzostwo, prawda? To tak jakby potłuc szklankę, żeby ją posklejać. W tymże momencie walczy ze mną przeogromna ochota przykopania z buta w tyłek jegomościowej z okrzykiem: sama się uspokój, głupia kurwo! Tyłków nie swoich jednak nie ruszam, a słowa więzną w gardle ostatnio często, więc po prostu patrzę. Patrzę, a przede mną rozpada się świat. Po chwili patrzy i ona, sama przyjmując na twarz minę dziecka przyłapanego na kradzieży cukierków. Patrzy chłopiec zapłakanymi oczami. Patrzę tak i odprowadzam kobietę wzrokiem, ona zaś patrzy nieruchomo w ziemię i ciągnie dzieciaka za sobą. Poszli, a ja stoję. Może dziesięć sekund, może pięć minut, a może pierdolone pół godziny. W głowie mi krzyczy, nijak zaś usta tego krzyku nie potrafią wydobyć.


Kropka, kreska, kropka. Post scriptum jednak będzie.

To podobno my, artyści, zawsze będziemy pierdolonymi rysami na doskonałym szkle ludzkości. i nikt nigdy nie zrozumie potrzeby pozornej autodestrukcji w celu gloryfikowania wartości wyższych, bo liczy się tylko tu i teraz, liczy się tylko szkło i polerowanie go do perfekcji. Nikt nie chce oglądać ani słuchać człowieka innego, bo po co psuć wyidealizowany obraz? Populacjo, ssiesz pałę po całości.

Zapisałam wczoraj cały pierdolony las. Czuję, jak w nocy przyjdą po mnie brzozy i te inne klony i rozpierdolą swoimi gałązkami, wyssą mi krew, tak jak i ja wysysam ich żywicę z każdym napisanym słowem i z każdym dźwiękiem gniecionej kartki lądującej w koszu. Tudzież obok, wszak Michaelem Jordanem nie jestem i trafianie do kosza to definitywnie nie jest moja specjalność.

Przychodźcie drzewka, tu i tak się mało sypia.

Aczkolwiek!


Patrzę na to i gęba mi się jednak uśmiecha, więc no.

Ahoj i tenże tego, jak zwykle.

M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz